
Do naszej redakcji zgłosił się Czytelnik, chcąc opowiedzieć o chorobie i śmierci swojej partnerki. Mężczyzna przyznaje, że kobieta od kilku lat chorowała na raka, ale jego zdaniem mogła jeszcze żyć. Za śmierć kobiety wini Szpital im. św. Jadwigi Śląskiej w Trzebnicy.
- Joanna była rakowcem. Chorowała ponad 3 lata i swojego lekarza miała w szpitalu na ul. Borowskiej we Wrocławiu. Zachorowała na zapalenie płuc, więc zadzwoniłem po pogotowie. Miała charczenie w gardle, tak jakby się dławiła. Trafiła na oddział wewnętrzny do najbliższej placówki, czyli do szpitala w Trzebnicy - mówi pan Ireneusz, partner chorej kobiety.
Pani Joanna spędziła w szpitalu kilka dni. Zmarła 25 czerwca.
- Jak trafiła do szpitala, to była w dużo lepszym stanie - kontynuuje swoją opowieść mężczyzna. - Żałuję że nie wsadziłem jej do taksówki i nie zawiozłem na Grabiszyńską, na oddział płucny. Ale byłem pewny, że ten szpital też jej pomoże. Lekarze z Koszarowej powiedzieli mi, że są zdziwieni, dlaczego tego samego dnia szpital nie wystawił skierowania na oddział płucny, bo z tego co wiem, tu lekarze nie mają takiej wiedzy. Nie powinni się podejmować leczenia. Mam nagrania, że była pojona glukozą w kroplówce, a nie powinna jej dostawać, bo rak przy tym się jeszcze bardziej rozwija. Potem zmienili jej na potas. Miała raka kości, martwicę rdzenia kręgowego, raka płuc z przerzutami na węzły chłonne, które miała usunięte i jedną trzecią języka miała usuniętą. Powinna dostać PEG (rodzaj sztucznej przetoki umożliwiającej podawanie pokarmu bezpośrednio do żołądka - dop. redakcji), ale szpital tego nie zrobił. Ordynator ją trzymał, były tylko kroplówki. Przecież jest coś takiego jak dożywianie dożylne, żeby ciało nie traciło masy, ale ponoć tutaj tego nie stosują.
Pan Ireneusz ma wyrzuty sumienia, bo uważa, że gdyby zawiózł partnerkę do Wrocławia, to na pewno przeżyłaby. Sam przyznaje, że na początku choroby lekarze dawali jej tylko trzy miesiące życia, ale ona bardzo chciała żyć. Przeżyła ponad trzy lata, bo lekarz prowadzący czynił cuda i, zdaniem partnera, mogła żyć dalej.
- Po zgonie ordynator powiedział mi, że ona miała płuca w takim stanie, że nic się nie dało zrobić. Mnie to nie interesuje, miała zawalone płuca i powinni ją odesłać na Grabiszyńską. Raz tam była na zapalenie płuc i w 4 godziny ją z tego wyciągnęli. Wyszła stamtąd żywiutka jak sarenka. Jestem w 100 procentach przekonany, że mogła jeszcze żyć przynajmniej dwa czy trzy lata. Zresztą tak mi powiedział lekarz na Borowskiej. Może na wózku by jeździła, ale żywa - uważa pan Ireneusz.
Pan Ireneusz powiedział o jeszcze jednej sprawie. Uważa, że pielęgniarka, która miała dyżur na oddziale w przeddzień śmierci Joanny nie zajmowała się pacjentką z należytą starannością.
- Przy mnie dławiła się tą flegmą, poszedłem do pielęgniarki, powiedziała, że zaraz podejdzie. Minęło 20 minut, patrzyłem na zegarek. Nie przyszła. Poszedłem z powrotem. Wchodzę do gabinetu, a tam ciasto, kawa, jedna pielęgniarka, dwie studentki, a lekarza dyżurnego nocnego na oddziale nie było. Mówię, że u mojej kobiety to się coraz bardziej nasila, czy pani coś z tym zrobi. Przyszła i powiedziała: "jest godzina 20, proszę wyjść". Ja byłem gotów postawić sobie tam krzesło i być przy Joannie. Bo przynajmniej pilnowałem, bo do dzwonka nie była w stanie dosięgnąć. Po 22 dzwoniłem, mówili że coś z gardła odessali, a dalej się nie mogli dostać. Dla mnie nie ma, że się dalej nie da. Mogą rurkę do oddychania wstawić. Nie jestem lekarzem, ale takie podstawy to wiem. Zgon nastąpił o 5:55. Dziwnie że stwierdzili o tej godzinie, dopiero po zmianie. Czyli ona już nie żyła, a nie, że ją ratowali - pan Ireneusz nie może się pogodzić z takim traktowaniem Joanny.
Kończąc opowieść, Ireneusz mówi, że nie ma pretensji do innych pielęgniarek, bo opiekowały się jego partnerką. Tylko ta jedna nie interesowała się pacjentką. Mężczyzna nie ma również pretensji do innych oddziałów, uważa jednak, że interna nie powinna podejmować się leczenia chorej z chorobą nowotworową.
Poprosiliśmy, aby szpital ustosunkował się do zarzutów, które partner zmarłej kobiety wysuwa w stosunku do placówki. Na naszego e-maila odpowiedział Jarosław Maroszek, dyrektor Szpitala im. św. Jadwigi Śląskiej:
- Informuję, że nie możemy, na łamach gazety, odnieść się do zarzutów partnera zmarłej, w naszym szpitalu, pacjentki dotyczących sprawowanej opieki medycznej. Nie możemy udostępniać informacji o stanie zdrowia i przyczynie zgonu, ponieważ dane te są chronione tajemnicą lekarską i przepisami wynikającymi z ustawy o prawach pacjenta i rzeczniku praw pacjenta - napisał dyrektor.
Partner Joanny nie zamierza jednak odpuścić, bo uważa, że winę za śmierć Joanny ponosi szpital. Przyznaje, że kobieta była ciężko chora, ale jego zdaniem największym błędem trzebnickiej placówki było to, że nie skierowano chorej do szpitala specjalistycznego.
Jaki będzie finał tej sprawy? Pan Ireneusz kontaktował się z prawnikiem, będzie rozmawiał również z rzecznikiem praw pacjenta. Również z mediami. Chce, aby sprawa śmierci Joanny została nagłośniona.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.
Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.