
Wtedy też była bardzo ostra zima, mrozy i zawieje. Mieszkaliśmy we wsi Marcelówka koło Podhajec, w woj. tarnopolskim . Miałem wtedy 16 lat. Dnia 10 lutego 1940 r. o godz. 2.30 w nocy, przy temperaturze -35st. C, nagle usłyszeliśmy dzwonki sań konnych. Na dworze było ponad metr śniegu. Jakieś sanie zajechały przed dom. Ledwie odmuchaliśmy zamarznięte szyby w oknach, rozległo się stukanie do drzwi naszego domu. Cała rozbudzona rodzina zerwała się na równe nogi. - Odkrywaj! - usłyszeliśmy krzykliwy głos. Po otwarciu drzwi do domu wtargnęło dwóch rosyjskich żołnierzy z karabinami, w szpiczastych czapkach z olbrzymią czerwoną gwiazdą na przodzie. -U was jest broń - powiedział jeden z nich; był to pretekst, by zrobić rewizję. Rozpoczęło się poszukiwanie broni, nie znaleziono jej, ale cały dom po rewizji był zdemolowany.
Potem padł nakaz: - Ubierajcie się, pojedziecie w drugie województwo, macie na to 15 minut. To wywołało wybuch płaczu; zęby dygotały z zimna. Żołnierze nie pozwolili nic zabierać z domu. Powiedziano nam, że wszystko na nas już czeka w nowym miejscu. Ojciec błagał żołnierzy, by pozwolili nam jechać naszymi końmi i saniami, bo w nich zmieści się cała rodzina. Ja przyszykowałem konie (ojcu nie pozwolili). Jeden z żołnierzy powiedział do mnie: - Masz 15 minut. Ojciec wtedy rzekł: - Synu, co będziesz mógł, to weź do jedzenia, bo na pewno to będzie daleka droga. Po słowach ojca, w pośpiechu, z płaczem ze strachu, poszedłem szybko zaprzęgać konie. Z domowej komory zabrałem ćwiartkę wieprzowiny oraz worek mąki. Następnie wszedłem do kurnika, złapałem cztery kury i ukręciłem im łebki. Po załadowaniu się na saniach, matka otuliła dzieci. Moja najmłodsza siostra miała dopiero 6 lat. Na małych saniach nie można było dobrze zabezpieczyć dzieci przed mrozem.
Ale od razu nie pojechaliśmy; musieliśmy czekać jeszcze 9 godzin na mrozie, na zorganizowanie całego transportu, bo wywożono też inne rodziny. Około południa ruszyliśmy w drogę do stacji Rudniki, choć stacja kolejowa była na miejscu w Podhajcach.
Konwój pilnowany przez uzbrojonych radzieckich żołnierzy wreszcie ruszył. Za nami, na saniach, które miały zabrać naszą rodzinę, jechali żołnierze, którzy nas wysiedlili. Podróż była bardzo trudna. Konie z trudem brnęły w głębokim śniegu. Po trzech godzinach dotarliśmy do Rudnik. Na stacji stał pociąg z bydlęcymi wagonami. Komendant pociągu, Rosjanin ogłosił, że zostanie odczytana lista nazwisk wysiedlonych. Wszyscy wyczytani muszą wsiadać do wagonów, a kto nie zostanie wyczytany, może wracać do domu (ciotka wtedy wróciła). Do wagonu miało się zmieścić po 8 rodzin (ok. 60 osób). W wagonie znajdował się mały piecyk żelazny, kilka wiader, piętrowe prycze oraz wycięty otwór w podłodze do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Po załadowaniu się w wagonach, o zmroku pociąg ruszył w kierunku Lwowa.
Do Lwowa dojechaliśmy następnego dnia - 11 lutego przed południem. Po zatrzymaniu się pociągu na stacji, nagle otworzono drzwi i jacyś cywile oświadczyli, że jeżeli ktoś chce i ma się dokąd udać, niech natychmiast opuści wagon i jak najszybciej ucieka. Wielu z tej okazji skorzystało. Z naszego wagonu uciekło sześć osób. Okazało się, że konwojenci pociągu "zostali zlikwidowani" i dlatego można było opuścić pociąg. My pozostaliśmy, bo nie mieliśmy się dokąd udać.
Po tym zamieszaniu, Rosjanie pozamykali wagony i pociąg ruszył dalej. Powiedziano nam, że jedziemy do sąsiedniego województwa, a okazało się, że zostaliśmy wywiezieni do Bierozowska na Uralu (dawniej Jekaterynburg - obecnie w woj. świerdłowskim). Jechaliśmy 6 tygodni, przebyliśmy trasę 3500 km od domu.
W czasie podróży, co dwa dni otwierano wagony i dostarczono po cztery wiadra wody na wagon oraz dwa, czasem trzy wiadra zupy. Zabierano również zmarłych. Po wyładowaniu się z wagonów, zakwaterowano nas w barakach obozowych w Bieriezowsku. Tam do października 1944 roku mieszkaliśmy, w jednej izbie początkowo gnieździły się cztery rodziny. Ojciec, matka i ja pracowaliśmy w ciężkich warunkach, w kopalni rudy żelaznej, 2500 m pod ziemią. Było tam 1700 Polaków wywiezionych z naszych terenów. Z powodu chorób, przede wszystkim tyfusu, do powrotu do Polski zostało tylko ok. 750 osób.
Dalsze moje losy przedstawiłem w poprzednich wspomnieniach. Będąc na froncie, w 1944 r. w czasie zdobywania Warszawy-Pragi, otrzymałem list od siostry (miała wówczas 15 lat), z którego dowiedziałem się o losach mojej rodziny w Rosji. Wiadomość była bardzo smutna, tragiczna. Dowiedziałem się, że oboje rodzice i najmłodsza siostra nie żyją. Był to dla mnie wielki cios. Dowiedziałem się również, że druga siostra i pozostałe rodzeństwo, przygotowują się do powrotu do Polski. List od siostry i zdjęcie rodziny przechowuję jak relikwię.
Z tą ostrą i mroźną zimą naszej wywózki kojarzą mi się dwa wierszyki, które do dziś mam w pamięci:
Zawierucha
Ech ta śnieżna zawierucha
leci wioską, leci, chucha.
Tu przysiądzie, tam przysiądzie,
tu się wzniesie, chatą wstrząśnie,
to się z nagła w ogród wciśnie,
za czub chwyci starą wiśnię.
Płacheć słomy rwie ze strzechy,
hula se z nim, stroi śmiechy.
Jak przeleci mocnym cugiem
po gościńcu, hen po długim,
byle dalej, byle w pole,
kędy trzymać ich nie zdole.
Pod kominem przytulony
drży serduszko, drży,
łapki do cna mu skostniały,
skrzepłe w oczach łzy.
Śnieg go zaduł w mały wzgórek,
walczy resztką sił.
Boże okaż zmiłowanie,
by zajączek żył.
Ostra zima
Na szybach małej chatki
mróz rzeźbi białe kwiatki.
Wyrzeźbia dziwnym dłutkiem,
tak ostrym, a cieniutkim.
Rzeźbi je wieczorem, gdy słońce śpi
za borem i rzeźbi je jasną nocą,
gdy gwiazdy się rozzłocą.
Mróz stary siwowłosy
zamraża krople rosy
i kwiatuszki, listki, wianki,
gwiazdki i rumianki.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
czy nazwisko MARCZYK było komuś znane ? wdzięczna będę za każdą odpowiedź, pozdrawiam krystyna [email protected]