
Warszawa od zawsze była dla mnie miejscem, które podziwiałem, symbolem miasta tragicznego i niezłomnego. W czarno - białym albumie o wojennych dziejach miasta było zdjęcie, którego nie zapomnę nigdy: obok zrujnowanego kościoła św. Krzyża leżał na bruku zwalony posąg Chrystusa. Potem, gdy jako mały chłopiec miałem okazję poznać stolicę w czasie letnich kolonii, utwierdziłem się w fascynacji Warszawą. Wśród wielu wspomnień wraca pamięć o spacerze na Stare Miasto, kiedy pod kolumną Zygmunta nasz wychowawca powiedział: "Tu kiedyś stał Zamek Królewski". Stałym elementem tego miasta były także setki tablic pamiątkowych na ulicach i placach, i palących się tam zniczów. To były miejsca, gdzie w czasie wojny odbywały się egzekucje mieszkańców. Pamiętam także, że szkoła na Czerniakowie, w której mieszkaliśmy nosiła ślady walk toczonych w czasie powstania. O wydarzeniach tych tragicznych dni opowiadała nam starsza już pani, także wychowawczyni, która w niedziele prowadziła chętnych, trochę nielegalnie, na Mszę świętą do kościoła.
A dziś, po raz kolejny na ulicach Warszawy toczyły się walki i to w dniu, który w założeniu powinien być radosny, bo przypada w rocznicę odzyskania niepodległości. Najpierw były przygotowania. Para prezydencka, podobnie jak przed rokiem, prezentowała, jak wykonywać biało - czerwone kotyliony, telewizja zapowiadała transmisję centralnych obchodów przy grobie Nieznanego Żołnierza.
Ale równocześnie czwartkowa prasa informowała, że na dzień 11 listopada zgłoszono w stołecznym ratuszu 23 marsze i wiece, w których na ulice wyjdzie ok. 60 tys. ludzi. Od początku wiadomo było, że wśród demonstrujących znajdą się grupy głęboko zantagonizowane. Jeden marsz miał pokazać "narodową dumę", a inny "obywatelski sprzeciw wobec poglądów antysemickich i rasistowskich". Jeszcze przed demonstracjami ich organizatorzy obrzucali się wzajemnie oskarżeniami o nietolerancję, "bojówkarstwo i dewiacje". Zapowiadano także, że organizatorów marszów, kontrmarszów, manifestacji i blokad wesprze "pomoc" z innych krajów. Ponieważ rok temu przy podobnej okazji doszło do zamieszek, policja zapowiadała, że ściągnie posiłki z okolicznych miast i na ulicach znajdzie się kilka tysięcy funkcjonariuszy. Słowem wiadomo było, że będzie gorąco.
I tak właśnie było. Do południa polityczna jedność, zgoda, harmonia i spokój, a potem rozróby zadymy i sceny kojarzące się bardziej z okupacją, czy stanem wojennym niż ze świętem niepodległości. Wieczorem prezydent Komorowski ogłosił "wstyd narodowy" i zapowiedział przygotowanie zmiany prawa. Premier zapowiedział ostre ukaranie sprawców, ale wkrótce okazało się, że to niemożliwe, bo ...sądy nie mają dowodów.
Wygląda wiec na to, że 11 Listopada przeradza się w dzień, w którym dominuje chamstwo i nienawiść, agresja i pogarda. "Patriotyzm" ujawnia się w rzucaniu kamiennymi płytami, wyzwiskach i demolowaniu miasta. Dochodzi do sytuacji, gdy niemieccy bojówkarze (nieważne, jaką wyznający ideologię) znieważają Polaków odzianych w mundury napoleońskie. Czyż to nie przeraźliwa ironia dziejów?
Czy tak być musi? Przyznaję, że z osłupieniem słuchałem wyjaśnień pani prezydent miasta, która udowadniała, że jej i jej urzędników rolą jest jedynie rejestrowanie zgłoszonych manifestacji. Na pytanie, dlaczego nie skorzystała z prawa odmowy rejestracji, skoro wiadomo było, że dojdzie do konfrontacji, oświadczyła, że nie uczyniła tego, bo już kiedyś podobną sprawę w sądzie przegrała. Tyle, że wtedy chodziło o legalizację konopi, a teraz o sprawę wręcz prestiżową, bo o obronę świątecznego charakteru Dnia Niepodległości. Myślę, że większe uznanie dałoby jej przegranie takiego procesu niż obrazy demolowanego miasta.
Można także zadać pytanie: co politycy wszelkich nacji zrobili od ubiegłego roku by naprawić nieskuteczne prawo, które nie zabezpiecza tych co żyją spokojnie przed agresją tych, którzy destrukcje i anarchię stawiają ponad wszystko. Bo wygląda na to, że tylko ci drudzy mają zapewnianą wolność słów i działań.
Narastająca agresja tłumów daje wiele do myślenia. Mecze piłkarskie przestały być widowiskami sportowymi, zachowanie dużych grup młodzieży w parkach i na ulicach budzi obawy i zagrożenia. Odnosi się wrażenie, że coraz większa część społeczeństwa staje się podatna na chwytliwe, głośno i najczęściej wulgarnie wyrażane hasła i idee. Stwierdzenie, że podobnie dzieje się w wielu innych krajach jest pocieszeniem niewielkim.
Okazuje się nagle, że nie ma żadnych autorytetów i świętości. Wszystko jest względne, wszystko można wyszydzić i opluć. W imię fałszywie pojętej wolności przestają razić malowane na murach swastyki i otwarte sprzyjanie ideologii, która za cel stawiała sobie unicestwienie narodu polskiego. Już nie tylko w filmach, ale także w ich reklamach eksponowane są sceny przemocy i wulgarne słownictwo. Słowa kiedyś nieprzyzwoite i wykropkowywane, teraz "sadzi się" w prasie i filmie "na potęgę" w pełnej okazałości. Młodzież szkolna, która kiedyś potajemnie paliła i piła, teraz robi to samo, niemal oficjalnie w centrum miasta.
Postawy pozytywne, patriotyzm, grzeczność, rozwaga, odpowiedzialność, rozsądek czy wstyd to pojęcia dziś niemodne, zapomniane i staroświeckie. Dokąd więc zmierza takie społeczeństwo? Czy grozi nam rzeczpospolita nienawiści i zadymiarstwa?
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie