Reklama

Spotkanie z Trzebnicą

22/08/2011 18:55
Po całonocnej podróży pociągiem, w wagonie mocno zatłoczonym i bez wentylacji, w którym nie było miejsc do siedzenia, czyli na stojąco, mocno zmęczony wysiadłem wraz z mamą i starszą siostrą na stacji Wrocław Nadodrze. Był marzec 1946 rok.

Ojciec już od 8 miesięcy organizował szkolnictwo w Trzebnicy i powiecie trzebnickim. Mimo zmęczenia ciekawym okiem chłonąłem pierwsze widoki Wrocławia - miasta, o którym, jako kilkunastoletni chłopak już dużo wiedziałem, a najwięcej, że jest wielkim morzem gruzów. Po wyjściu ze stacji zobaczyłem duży skwer, a za nim całe domy, które nie były zburzone. "Gdzie te zniszczenia?" - pomyślałem. Przechodząc w stronę placu Staszica do stacji kolejki wąskotorowej napotkałem kilkanaście grobów czerwonoarmistów. Z bliskiej odległości widać było na domach liczne ślady po kulach, a w oknach po zbitych szybach tektury i deski. W pobliżu stacji, w miejscu gdzie dzisiaj stoi pawilon handlowy, zobaczyłem zburzony kościół. Morze gruzów obejrzałem nieco później, kiedy już z Trzebnicy pojechałem na zwiedzanie Wrocławia.

Na stacji stała już wąskotorówka w składzie: lokomotywa, wagon towarowo-pocztowy i dwa wagony osobowe. Ciuchcia, bo tak ją zwano, była jedynym środkiem lokomocji miedzy Wrocławiem a Trzebnicą. W wagonie, w którym się znalazłem były dwie długie ławy ustawione po bokach wzdłuż wagonu. Był komplet pasażerów. Większość stanowiły kobiety z podwrocławskich wiosek, wracające z bazaru, na który woziły produkty rolne, głównie mleko i jego przetwory oraz jaja. Nazywano je spadochroniarkami, ponieważ towar nosiły na plecach, owinięty w białe prześcieradła.

Ostry gwizdek konduktora, powtórzony przez maszynistę lokomotywy oznajmił początek podróży. Pociąg ruszył. Najpierw słychać było nieprzyjemny łoskot zagłuszający rozmowy podróżnych. Powstawał na skutek jazdy po szynach środkiem brukowanej ulicy. Po minięciu mostu Osobowickiego łoskot ustał. Pojawiał się ponownie ilekroć pociąg wjeżdżał na jezdnię, a takich miejsc na trasie do Trzebnicy było kilka. Po minięciu pierwszego przejazdu kolejowego na Różance, po obu stronach drogi były puste pola zarośnięte chwastami a w nich liczne tabliczki z napisami w języku rosyjskim "Miny". Usunięto je po rozminowaniu dopiero w 1947 roku. Przed Poświętnem w wagonie pojawił się bardzo nieprzyjemny zapach. Pociąg przejeżdżał koło stawu i pasażerowie obeznani w sytuacji oznajmili, że to rozkładające się zwłoki poległych żołnierzy znajdujące się w tym stawie. Naprawdę były to zapachy z pobliskich pól irygacyjnych, które przez wiele następnych lat dokuczały głównie okolicznym mieszkańcom.

Pociąg jechał dalej obok szosy, przystając w kolejnych wioskach. W miejscowości o nazwie Łąka, dziś Wisznia Mała, zatrzymał się na dłużej. Lokomotywa musiała uzupełnić "paliwo", czyli wodę do kotła, zamienianą na parę, potrzebną do jej napędu. Węgla nie brakowało. Stacja była zarazem mijankową. Tu spotykały się pociągi jadące w przeciwnych kierunkach. Po około 15-minutowym postoju ciuchcia ruszyła w dalszą drogę.

Zaczynał się teren pagórkowaty i torowisko nie biegło dalej wzdłuż szosy, lecz zakolami omijało większe wzniesienia. Jadąc pod górę lokomotywa mocno sapała. Zdarzało się, że nie mogła uciągnąć wagonów. Konduktor wysiadał, biegł przed lokomotywę i sypał piasek na szyny, by zwiększyć tarcie i zapobiec buksowaniu kół. Zjeżdżając zaś z górki konduktor szybko kręcił korbą zaciągając ręczne hamulce w każdym wagonie oddzielnie (innych ciuchcia nie posiadała), ograniczając w ten sposób prędkość pociągu. Na dole hamulce należało zwolnić. Konduktor cały czas miał zajęcie.

Po półtoragodzinnej podróży pociąg wdrapał się na górkę i po lewej stronie ujrzałem w dolinie panoramę Trzebnicy. Widok był przygnębiający. Zamiast czerwonych dachów sterczały kominy wypalonych domów, tylko na pagórku stał samotnie drewniany wiatrak (spłonął kilka lat później). Po stronie prawej widoczne grube słupy. Były to, jak się później okazało, żelbetonowe umocnienia do stawiania zapory przeciwczołgowej na drodze prowadzącej do Wrocławia, od których w jedną i drugą stronę ciągnęły się głębokie rowy. Dziś nie ma już śladu po tych umocnieniach. Po kilku minutach ostrzegawczy gwizdek, łoskot kół i ciuchcia wtacza się na ul. Wrocławską i dalej pod wiadukt kolejowy. Konduktor zaciąga hamulce; jeszcze jeden gwizdek i pociąg zatrzymuje się na stacji Trzebnica Zdrój.

Na drugi dzień, już wypoczęty po trudach podróży, idę poznawać miasto; najpierw w kierunku gimnazjum, do którego będę uczęszczał. Po wyjściu z domu napotykam spaloną willę na rogu ul. Jana Kilińskiego i Władysława Reymonta. Wokół stacji Zdrój zniszczeń nie widać. Jest ładny skwer z klombem pośrodku, na którym stoi cokół po jakimś zburzonym pomniku niemieckim. Po prawej stronie willa z kopułą zajęta na siedzibę Polskiej Partii Robotniczej, obok duży ładny budynek a przed nim uzbrojony wartownik, to siedziba Urzędu Bezpieczeństwa. Dalej dwie wille zajmowane przez Milicję Obywatelską. Następne budynki wzdłuż ul. Wolności (obecnie ks. Wawrzyńca Bochenka) zajęte przez czerwonoarmistów i ostatni przed klasztorem przez Urząd Likwidacyjny (mienia poniemieckiego). Po lewej stronie mieszczą się biura administracji, w tym Starostwo Powiatowe, a dalej poczta, kino (w tym czasie jeszcze nieczynne) i budynki mieszkalne, przy czym w miejscu dzisiejszej fontanny budynek spalony i częściowo zburzony.

Naprzeciwko klasztoru, który wraz z piękną bazyliką szczęśliwie ocalał od pożogi, rząd drewnianych budek, a w nich prywatne sklepiki. Za nimi już tylko wypalone domy, a wokół potłuczone dachówki i szkło. Taki sam widok przy obecnej ul. Jana Pawła II. W wypalonym budynku mieścił się bank, a w jego środkowej części żelbetonowy skarbiec. Po latach, próbowano go usunąć, zgodnie z planem przebudowy tego miejsca, ale  dopiero saperom udało się go wyburzyć.

W budynku naprzeciw, sądząc po ilości żelaznych szkieletów wypalonych łóżek, mieścił się jakiś szpital, a nad wejściem do niego we wnęce ocalała figurka św. Jadwigi, zdjęta przez harcerzy i przeniesiona do harcówki przy obecnej ulicy Żołnierzy Września 17 i umieszczona tam w świetlicy.

Na wysokości bazyliki, przy skwerze stała drewniana budka, a w niej polski wojskowy punkt kontroli samochodów.

W miejscu dzisiejszego Urzędu Miejskiego, przejście między wypalonymi domami prowadzące do ul. Gimnazjalnej (obecnie Wojska Polskiego), a przy nim rozłożyste drzewo i kurnik z kilkoma kurami należącymi do zapobiegliwego osadnika. Na zapleczu parterowy domek z ogrodem wzdłuż ul. Górnej (dziś Wincentego Witosa). Przy ul. Gimnazjalnej ocalałe wille i budynek szkoły, wyniosły, ładnie położony na lekkim wzniesieniu w pobliżu lasku świerkowego. Dalej jeszcze tylko kilka willi, w tym jedna spalona, a niektóre zajęte przez Rosjan. W lasku kilka grobów czerwonoarmistów.

Kilka takich grobów znajdowało się na skwerku przed klasztorem i przy ul Wrocławskiej. Skąd te groby? Trzebnicę zajęto przecież bez walk. W latach następnych groby zlikwidowano, a ciała przeniesiono najpierw na cmentarz żołnierzy rosyjskich z pomnikiem pośrodku (stoi do dzisiaj), przy ul. Wrocławskiej, a następnie na zbiorowy cmentarz do Wrocławia.

 Podobnie wyglądała ul. Długa (obecnie Ignacego Daszyńskiego) oraz Rynek i jego otoczenie, słowem całe śródmieście zostało zniszczone Przy gęstej zabudowie ocalało tylko kilka domów. Jakim cudem? Przecież pożaru nikt nie gasił.

 

 

Aplikacja nowagazeta.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo NowaGazeta.pl




Reklama
Wróć do