Reklama

Dramatyczny powrót do domu

06/06/2011 18:55
Zamiast wrócić rowerem, przeszedł piechotą 400 kilometrów i schudł 22 kilo. Spał przy szosie i stracił kontakt telefoniczny z rodziną. Na dodatek został okradziony. Na koniec wylądował w szpitalu tuż za polską granicą. Zamiast przyjemnej rowerowej pielgrzymki na beatyfikację, Feliks Kondracki podczas powrotu z Rzymu walczył o życie.

Historia tej podróży z pewnością nadaje się, by ją opublikować z formie książki lub nawet nakręcić o niej film. To miała być jedna z wielu wypraw, jakie podejmował już w swoim życiu Feliks Kondracki.

W połowie kwietnia wyjechał razem ze swoim kolegą na rowerowa pielgrzymkę, by uczestniczyć w uroczystościach beatyfikacyjnych Jana Pawła II w Rzymie. Na miejscu okazało się, że opuścił go współtowarzysz, miał wypadek, a z Rzymu wracał... pieszo do domu. Jakby tego było mało został też bez środków do życia, ponieważ go okradziono.

32 dętki

Do Rzymu jechali w pełnej zgodzie, trasa ich nie męczyła, w trakcie mijania pięknych okolic robili dokumentację zdjęciową. Towarzysz Feliksa Kondrackiego okazał się jednak pechowcem, bowiem w ciągu 16 dni podróży aż 32 razy przebił dętkę w rowerze. Oprócz codziennych wydatków na chleb i wodę, na które przeznaczali 5-6 euro, dodatkowo wydawali skromne środki, jakie mieli ze sobą, na naprawę koła. To już był droższy wydatek, na który musieli przeznaczyć każdorazowo ok. 10 euro. Nie martwili się jednak o jedzenie, wieźli ze sobą spory bagaż konserw i słodyczy podarowanych od sponsorów. - Jechaliśmy w pełnej zgodzie do momentu, kiedy nie dotarliśmy do Watykanu. Mój współtowarzysz powiedział wtedy do mnie, że jest głodny. Odpowiedziałam "Dobrze Zdzisiek, ale teraz ty musisz coś kupić". Okazało się, że 30 euro, które dał mi w dniu wyjazdu, to były jego jedyne środki.  Powiedziałem mu, że nie mam pieniędzy, żeby go jeszcze żywić, a on na to, że odjeżdża szukać jedzenia. Już się później nie spotkaliśmy, kontakt się urwał. Nie wiem być może to psychika zadecydowała o tym, że postąpił w takim stylu - opowiada Feliks Kondracki.

Do Rzymu wjechali zgodnie z umową 1 maja Kiedy się rozstali pan Feliks spał na dworcu. Tam nie było problemu, żeby się przespać na własnej karimacie. Tym bardziej, że rower był oflagowany. Tam jeszcze spotykał się z życzliwością wielu osób, które przychodziły z ciepłą kawą i jedzeniem. Znajomy wolontariusz co chwilę go odwiedzał. Mnóstwo osób robiło sobie z nim pamiątkowe zdjęcia. Feliks Kondracki, niestety, nie mógł zrobić żadnego. Tuż po wjeździe do Wiecznego Miasta ktoś ukradł im aparat fotograficzny. Nie widzieli sprawcy, zobaczyli tylko otwarty pokrowiec. Potem ukradziono im jeszcze część pieniędzy.

Pomimo rozstania z współtowarzyszem, Feliks Kondracki mile wspomina trzy dni spędzone w Watykanie: - Odwiedziłem grób papieża, byłem dwukrotnie w kaplicy, podchodziłem blisko grobu.  To była dla mnie satysfakcja, w kaplicy spędziłem ponad godzinę, przed wejściem do sanktuarium dałem takiej żebraczce 2 euro, żeby mi roweru pilnowała, jeszcze wtedy było wszystko ok, miałem plan powrotu do domu - wspomina.

3 maja postanowił wyruszyć wytyczoną trasą do domu. Na jednej z ulic (św. Faustyny) został potrącony przez samochód. Przewrócił się na bok, kierowca odjechał z piskiem opon. Przyjechała policja i pogotowie. Jemu nic się nie stało, ale rower nie nadawał się do dalszej jazdy. Puścili go w drogę, wskazując miejsce, gdzie może przechować rower. 4 kilometry szedł z uszkodzonym pojazdem, by zostawić go w warsztacie. Razem z kilkoma zostawionymi torbami czeka tam do dzisiaj. Pan Feliks zastanawia się, jak i kiedy po nie wróci.

400 kilometrów do domu

- W Rzymie był straszny smród, rozgardiasz, nic nie można było załatwić. Do 3 maja wszystkie urzędy były nieczynne. Raz nawet byłem świadkiem, jak kilku Arabów okradło holenderską wycieczkę autobusową - opowiada pan Feliks. Chociaż został w Rzymie sam, początkowo nie załamywał się. Drugiego dnia wystąpił nawet w klipie dotyczącym bezpieczeństwa - jak nie należy w nocy jeździć rowerem. Ponadto zaprzyjaźnił się z dwoma Angielkami, Włochem i Niemcem  polskiego pochodzenia, którzy dali mu trochę pieniędzy na drogę i postawili kolację. W trakcie rozmowy pan Feliks wyciągnął zeszyt, w którym zbierał podpisy od wszystkich życzliwych.

Rower był niesprawny, nie miał też pieniędzy na naprawę, dlatego w drogę powrotną postanowił wyruszyć na piechotę. W Rzymie jeszcze był pewien, że jego wędrówka będzie trwała najwyżej kilka dni. Zabrał do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy - przede wszystkim ciepłą odzież: kilka bluz, dresy. Miał niewielki zapas gotówki i kontakt telefoniczny z rodziną. Umówił się ze szwagrem, który przebywał w okolicy Ancony, że będzie na niego czekał przy autostradzie. I faktycznie szwagier czekał przez tydzień, by zabrać go do Polski samochodem. Niestety, nie spotkali się. Jak się później okazało, p. Feliks nie zdążył dotrzeć w umówione miejsce. Zamiast dojechać do Ancony, przejechał kilkadziesiąt kilometrów za daleko i wylądował w Senigallia. Wtedy był jeszcze w kontakcie ze szwagrem. Jednak okazało się, że przejechał o 50 kilometrów za dużo. Wysiadł z pociągu i zawrócił, żeby na piechotę poszukać krajana.

Wtedy nastąpiła rzecz miła, ale jej skutki okazały się dramatyczne: z Polski zadzwoniła jego córka. Rozmowa była na tyle długa, że wyczerpała limit minut i zablokowała mu roaming. Kontakt z rodziną i czekającym przy autostradzie szwagrem się urwał. - Doszedłem według map do Reda. Tam zaczepili mnie robotnicy i zaprowadzili do punktu żywieniowego, czegoś w rodzaju naszego Caritasu, gdzie zjadłem ciepły posiłek i dostałem paczkę na drogę. To mnie troszeczkę podbudowało. Na drugi dzień podróży zaczepiła mnie telewizja: szedłem drogą i  nagle podjechał wóz z anteną. Powiedziałem dziennikarce prawdę, co mnie spotkało: że nie mam pieniędzy i że będę prosił kolejarzy włoskich, słoweńskich i austriackich o pomoc w dostaniu się do domu. Nagranie chyba poszło w telewizji, bo w żadnym  przedziale nie byłem proszony o okazanie biletu, a na zachodzie jest taka praktyka, że jak przyłapią pasażera bez biletu, to na następnym przystanku wysiada - opowiada pan Feliks.

Jechał pociągami na gapę, za przyzwoleniem konduktorów. W tej sposób dojechał do granicy ze Słowenią. Tu pojawił się kolejny problem, bowiem okazało się, że nie ma połączenia do Lubljany. Jeździły tylko prywatne autobusy, ale jego nie było stać na kupno biletu. Pozostała wędrówka pieszo, od czasu do czasu udało się podjechać kilka kilometrów stopem.....

Przez dwa dni przeszedł 160 km, a na kilkanaście kilometrów przed Lubljaną zasłabł: - Położyłem się na na przystanku i zasnąłem, wcześniej też idąc ze zmęczenia zasypiałem. Nawet nie pamiętam niektórych odcinków z trasy. Po prostu kładłem się tuż przy szosie, gdzie jechały samochody. Ludzie musieli wzywać pogotowie, bo kilka razy sprawdzała mnie karetka: budzę się i nad głową mam sanitariusza. Szybko wstawałem mówiąc, że nic mi nie jest i szedłem dalej. Na tym przystanku obudziła mnie kobieta, była 4 nad ranem, potem wsiadłem z nią do auta, podarowała mi kanapki na drogę. Dwie z nich od razu zjadłem, wcześniej przez kilka dni nic nie miałem w ustach - dodaje pan Feliks.

Pamięta, że kiedy wchodził do sklepu we Włoszech i zwracał się o pomoc, nikt nie chciał jednak mu jej udzielić. Znacznie milsi okazali się Słoweńcy, którzy wynosili mu wodę do picia, a jedna staruszka podarowała mu nawet litrowe słodkie wino. W sumie przeszedł 400 kilometrów: 30 pokonał stopem, żeby w końcu dostać się do Mariboru, potem przeszedł jeszcze 20 kilometrów do granicy Austrii, i dalej do miejscowości Gleisdorf. Okazało się, że nie ma tam pociągów, które by jechały do Polski, dlatego zawrócił i poszedł do Grazu. - Wykończony wsiadłem do pociągu, ale w jednym z przedziałów zaczepiła mnie konduktorka, powiedziała, że przyjdzie z policją, a tu nagle przyszedł kierownik pociągu, powiedział, że mogę dojechać do Wiednia, a tam kazał mi wsiąść do pociągu eurocity, który jechał do Warszawy - dodaje Feliks Kondracki. Niestety nie mogłem wjechać do Polski, tylko musiałem wysiąść przed granicą w Bohuminie.

Podróż była dla niego wyczerpująca, schudł 22 kilo; kiedy trafił do szpitala w Jastrzębiu Zdroju był skrajnie wykończony i odwodniony.

Płacę za tego pana

- Cały czas wierzyłem, że dojdę do domu. Oczywiście miałem chwile zwątpienia, płakałem. Jak tylko przekroczyłem granicę polską momentalnie odezwały się telefony, dzwonili bez przerwy, a ja nie miałem siły rozmawiać. Zadzwonił jeden ze sponsorów, spytał się gdzie jestem. Powiedział, że mam się stamtąd nie ruszać. Potem zadzwoniła nasza trzebnicka policja, bo syn zgłosił moje zaginięcie. Powiedzieli, żebym wykręcił 997 bo tamtejsza policja czeka. Zrobiło mi się słabo, usiadłem na przystanku i zadzwoniłem - relacjonuje pan Feliks.

Policjanci odwieźli pielgrzyma do szpitala wojewódzkiego w Jastrzębiu Zdroju, gdzie czekali na niego lekarze. Od razu dostał kroplówki wzmacniające doustnie i dożylnie. - Lekarz prowadzący powiedział, że gdyby nie moje silne serce, pewnie nie wytrzymałbym tej wędrówki - wspomina kolarz. - Pielęgniarki cały czas sprawowały nade mną opiekę.

W szpitalu spędził kilka dni. - Kiedy wyszedłem, udałem się do brata, który mieszka w Raciborzu. Gdy mnie zobaczył, razem z bratową rozpłakali się. Powiedział, że na ulicy by mnie nie rozpoznał i dał 2 zł. Zanim jednak do niego przyszedłem wstąpiłem do znajomego fryzjera, bo brodę miałem prawie do mostka. Zapytał się mnie zaskoczony, co się stało, dlaczego tak wyglądam. Kiedy zacząłem wszystko mu opowiadać, jakiś facet, który siedział przede mną na fotelu wstał i powiedział do mojego kolegi "płacę za tego pana". Odmówiłem, jednak ten mężczyzna powiedział, że za to co przeszedłem należy mi się - opowiada pan Feliks.

Na dworcu autobusowym we Wrocławiu czekała na niego cała rodzina, także mieszkańcy Ozorowic, gdzie mieszka pan Feliks. Cieszyli się, że się odnalazł. Powikłania po podróży jednak jeszcze nie ustąpiły. Kilka dni temu karetka odwiozła go do szpitala, za kilka tygodni będzie znał wynik usg żołądka. Póki co lekarze są pewni, że boleści jakie przeżywa, to skutek zasuszenia ściany żołądka i trzeba jeszcze kilku dni, by się odbudował. Teraz jest na specjalnej diecie. Cały czas jest zdenerwowany, nerwowo zaciąga się papierosem. Analizuje, gdzie popełnił błąd. - Poprzysiągłem sobie, że nigdy więcej nie będzie żadnych spółek. Jeżeli kiedykolwiek zdecyduję się na wyprawę, to już sam - dodał.

Aplikacja nowagazeta.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo NowaGazeta.pl




Reklama
Wróć do