
Był sobie szejk, który miał wielkie marzenia. Jego królestwo na wybrzeżu Zatoki Perskiej było senną, spieczoną przez słońce wioską, zamieszkaną przez poławiaczy pereł, rybaków, kupców, którzy cumowali swoje rozklekotane stateczki i łodzie w wąskim strumieniu wijącym się przez miasteczko. Latem, tam gdzie inni widzieli tylko strumień ze słonawą wodą, ów szejk, Raszid ibn Sa`id al-Maktum, dostrzegł drogę prowadzącą w świat. Pewnego razu, w 1959 roku, pożyczył wiele milionów dolarów od swojego bogatego w ropę sąsiada - Kuwejtu i pogłębił strumień, aby mogły wpływać statki. Zbudował nabrzeża i magazyny, zaprojektował drogi, szkoły i domy mieszkalne. Jedni myśleli, że oszalał, drudzy, że tylko się pomylił, ale szejk Raszid wierzył w potęgę rzeczy nowych. Jego syn, szejk Muhammad ibn Raszid al-Maktum, rządzi teraz Dubajem i wokół tamtego strumyka zrealizował własne marzenia, przekształcając wizje ojca w zalaną światłem, zabudowaną wieżowcami, klimatyzowaną krainę fantazji dla miliona ludzi. Dubaj to miasto niezwykłe. Jest tu największe na świecie centrum handlowe, najwyższa wieża i najdroższy hotelowy apartament. Maksyma władców Dubaju wdrażana w życie od lat 70-tych XX wieku mówi: "Wystarczy wybudować i poczekać; prędzej czy później ludzie sami się pojawią".
Kiedy w Trzebnicy spadł pierwszy śnieg i wieczorami na ulicach miasta pojawili się pierwsi biegacze przygotowujący się do startu w Biegu Sylwestrowym, ja snułem, niczym szach Zjednoczonych Emiratów Arabskich, plany wyjazdu na Standard Chartered Dubai Marathon 2011. Nie patrząc na mróz i śnieg, sięgający niekiedy powyżej kostek, ubierałem buty i strój biegowy, by możliwie jak najlepiej przygotować się do tego maratonu. Co prawda aura nie sprzyjała, ale z góry przyjąłem założenie, że nie będę ubiegał się ani o główną nagrodę w wysokości 250.000 $ ufundowaną dla zwycięzcy, ani tym bardziej o 1.000.000 $ za pobicie rekordu świata w biegu maratońskim.
19 stycznia wsiadłem do samolotu Brytyjskich Linii Lotniczych w Warszawie i lecąc przez Londyn po kilkunastu godzinach wylądowałem w Dubaju. Przesunąłem wskazówki zegarka 3 godziny do przodu i wysiadłem z samolotu. Przy kontroli paszportów dodatkowo zdjęcie tęczówki. Będę rozpoznawalną osobą na świecie - pomyślałem. W Nowym Yorku zostawiłem obraz linii papilarnych, a w ZEA obraz tęczówki...
Nie minęło 48 godzin pobytu w kraju arabskim, a już o 6.30 czasu miejscowego, czyli o 3.30 czasu polskiego, stanąłem na starcie maratonu. Ciemno wszędzie, temperatura powyżej 20 stopni Celsjusza, wilgotność bliska 100%. Jeszcze nie ruszyłem nogami, a już byłem spocony.
Start usytuowano w pięknej Dubai Marinie - zachodniej części dzielnicy Dżumajra. Dubai Marina rozciąga się wzdłuż wciskającej się w głąb lądu sztucznej zatoki, przy której stoją luksusowe hotele, przy nabrzeżach cumują jachty. Punktualnie o 7.00 następuje start maratonu. W pierwszej linii najlepsi, dalej trochę słabsi, jeszcze dalej średni. Biegacze ze wszystkich stron świata, oczywiście jak zwykle kilka osób z Polski. Sama trasa maratonu nie jest zbyt skomplikowana. Prowadzi aleją Sufouh 21 kilometrów w jedną stronę, nawrót i tyleż samo w drugą stronę. Ale jakie widoki... Kilka kilometrów po starcie rondo Dubai Pearl. Trasa wiedzie oczywiście prosto, ale gdyby skręcić w lewo można dotrzeć do wyspy w kształcie palmy - to Palma Dżumajra. Składa się z 17 liści, na każdym 2 rzędy pięknych willi, każda z dostępem do morza. W obrębie pnia stoi wyglądający jak poczwarka Trump Hotel, inny, Lighthouse nocą rozjaśnia snopem światła całą wyspę. Można by się zastanawiać, czy kupienie domu na wyspie jest dobrą inwestycją - pewnie tak, skoro rezydencje mają tu najsławniejsi piłkarze świata.
Mijają kolejne kilometry maratonu. Z porannej, morskiej mgły powoli wyłania się futurystyczna bryła, wizytówka Dubaju, najwyższy i najbardziej luksusowy hotel na świecie - Burdż al-Arab. Zaprojektowana przez angielskiego architekta Thomasa Wills Wrighta bryła przypominając żagiel nawiązuje do tradycji metropolii. Zewnętrzna warstwa z teflonu i włókna szklanego za dnia przybiera jaskrawobiały kolor, nocą natomiast tonie w powodzi różnokolorowych świateł. Hotel stoi na sztucznej wyspie oddalonej od brzegu o 280 m. Z daleka wygląda jakby unosił się na wodzie.
Podziwiając piękne widoki na trasie nie daje się nie zauważyć, że mimo iż jestem jeszcze w trakcie pierwszej połowy maratonu, a już odczuwam pierwsze objawy odwodnienia. Punkty z napojami co 2,5 km, wolontariusze bardzo aktywni. Wystarczy lekko dać znać ręką, a już cała butelka w dłoni. Mimo wszystko brak aklimatyzacji, wysoka temperatura i wilgotność dla człowieka, który przyjechał z "zimnego kraju" daje szybko o sobie znać. "Koledzy", którzy walczą o wygraną nie dość, że nie spoceni to jeszcze biegną już w drugą stronę, a mi jeszcze sporo zostało do nawrotu. Trudno... Wyciskam pot z czapki i lecę dalej. Ściślej mówiąc truchtam dalej.
Z oddali po prawej stronie wyłaniają się dubajskie drapacze chmur - Jumeirah Emirates Towers, WTC i ten najwyższy na świecie - Burdż Chalifa. Inspirację amerykański projektant Adrian Smith czerpał z opisu Szmaragdowego Miasta w Czarnoksiężniku z Krainy Oz. Ta niezwykła konstrukcja wygląda jak żywcem wzięta z książek science fiction. Mierzy 828 metrów, posiada 206 kondygnacji. Na platformę widokową usytuowana na 124 piętrze winda wjeżdża w 60 sekund.
Zapatrzony w siną dal nie zauważyłem, że mija połowa biegu i zbliża się nawrót. Teraz już wsteczne odliczanie. Zaraz za zakrętem mijam jeden z największych i najładniejszych meczetów w Dubaju. Wieńczące budowlę półksiężyce świadczą, że to miejsce kultu. Wysokie minarety sprawiają, że głos muezinów wzywających do modlitwy niesie się bardzo daleko.
Droga powrotna to w zasadzie ta sama trasa tylko po drugiej stronie jezdni. Mimo to dopiero teraz dostrzegam piękne przybrzeżne plaże z palmami dającymi cień. Mijam piękny Jumeirah Beach Park, kilka kilometrów dalej Jumeirah Beach Hotel z wodnym parkiem rozrywki Wild Wadi na obszarze 5 ha. Można tu spędzić cały dzień na 23 zjeżdżalniach. Na największej najodważniejsi rozpędzają się do 80 km/godz. Kilkadziesiąt metrów dalej mijam Burdż al-Arab. Nie wstąpię tam po biegu na lunch, bo po pierwsze kosztuje minimum 250 $, a po drugie na pewno nie serwują tam kiełbasy smażonej z cebulą...
Pozostało mi już zaledwie kilka kilometrów biegu. Mijam kolejne tabliczki oznaczające kilometry biegu - 37, 38, 39... i tak prawdę mówiąc to teraz tylko o nich myślę. Aby do następnej. I jak widzę tabliczkę z liczbą 40 to zapominam o zmęczeniu i odwodnieniu. Rozumowanie jest proste. Jeśli przebiegłem już 40 km, to znaczy że zostało jedynie 2,2 km, a to tyle ile mam z domu do pracy czyli... po przebiegnięciu 40 km to bardzo dużo...
Kilka godzin po biegu jestem znowu na nogach. Wyruszam z powrotem do centrum tego niezwykłego miasta. Tym razem wybieram Mall of Emirates. To ogromny dom handlowy mieszczący kryty stok narciarski - Ski Dubai. To świat butików z wytwornymi ciuchami, sklepów muzycznych, kafejek i restauracji, a największą atrakcją jest ogromne okno z widokiem na wyciągi narciarskie w oddali. Zatrzymałem się, aby popatrzeć na narciarzy zjeżdżających "z góry", dzieci obrzucające się śnieżkami oraz instruktorów uczących nowicjuszy podstaw. Zauważyłem rodzinkę wyglądającą na dubajską rodzinę na wycieczce. Arab w średnim wieku odziany w wypożyczony płaszcz szedł po śniegu, ostrożnie stawiając półbuty. Obok kobieta w czarnej abaji ściskała nerwowo ramię jakiejś Azjatki, być może filipińskiej gosposi. Podjechał do nich nastolatek na nartach. Pogawędził chwilę, po czym podjechał do wyciągu, by zjechać jeszcze raz. Kobieta puściła Filipinkę, kucnęła i podniosła garść śniegu, mały, biały cud na arabskiej pustyni. Wyglądało na to, że dobrze się bawi. Na zewnątrz w realnym świecie, temperatura była kilkadziesiąt stopni większa, ale w dubajskiej krainie marzeń wszystko było doskonałe...
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie