Miasto mojego dzieciństwa i młodości - bliskie mojemu sercu. Tak, jak Adam Mickiewicz swoją tęsknotę za ojczystymi stronami wyraził w swoim największym dziele "Panu Tadeuszu" - inwokacji - tak ja podobnie, chcę również swoją tęsknotę wyrazić słowami "Ziemio Trzebnicka! Ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto się z Tobą rozstał, kto Ciebie opuścił."
Zanim opuścił, to przeżył najpiękniejszy okres swego życia - dzieciństwo i młodość. Zaczęło się wszystko w 1947 r. W tymże to roku moja rodzina opuściła ziemię kielecką i osiedliła się w Trzebnicy. Początkowo zamieszkaliśmy na ul. Żymierskiego, później na ul. Wolności. W owym czasie miasto przedstawiało obraz bardzo przygnębiający, a w oczach czteroletniego dziecka przerażający.
Z tego okresu utkwiły mi w pamięci ulice pełne zrujnowanych i wypalonych budynków. Pewnego razu mój starszy brat, biorąc mnie za rękę postanowił pokazać mi miasto. Niestety doszliśmy tylko do rogu ul. Wolności (dziś ks. Bochenka) i Daszyńskiego (dzisiaj znajduje się tam bank i duży parking przed urzędem gminy). Dalej bałem się iść, gdyż widok gruzów wzbudził we mnie strach i przerażenie. Ponadto jeszcze jeden wstrząsający obraz z tego okresu, głęboko utkwił mi w pamięci - było to rozszarpane ciało chłopca, który w gruzach budynku stojącego przy ul. Daszyńskiego majstrował przy niewypale z okresu wojny. Pamiętam, że gromadziły się tam całe rodziny z dziećmi, aby im uświadomić na tym przykładzie, jakie grozi im niebezpieczeństwo w przypadku zabaw w gruzowiskach. Jednakże dzieci, jak to dzieci, dalej robiły swoje... Chodziliśmy bawić się głównie do zniszczonego ratusza i zrujnowanego budynku przy obecnej ul. Jana Pawła II. Znajdowała się tam siedziba dawnego banku niemieckiego, znajdowaliśmy tam dużo niemieckich banknotów i monet. Bawiliśmy się wtedy w sklep lub udawaliśmy bankierów. Tak z czasem zacząłem się oswajać z miastem i z jego atmosferą.
W okresie zimowym jeździliśmy na sankach na terenie dawnego cmentarza niemieckiego (obecnie park z sądem powiatowym). Jednakże największa frajdę mieliśmy zjeżdżając ze stacji kolejowej "szerokiego toru". Od dołu, po prawej stronie wiaduktu było dosyć strome podejście na dworzec kolejowy, od niego zaczynał się zjazd w dół ul. Wolności. Dziś taki zjazd jest nie do pomyślenia. W owym czasie było to możliwe, gdyż w całym mieście poruszało się tylko parę samochodów. Jednym z nich była tzw. "hulajnoga" (samochód dostawczy, trójkołowy), której kierowcą był mój najstarszy brat.
Na terenie dzisiejszego Parku Solidarności znajdował się staw. W okresie zimowym, kto miał łyżwy mógł na nich szusować, a kto ich nie miał, tak jak ja, ślizgał się na butach, w których zelówki szybko się zdzierały. Z tego też powodu rodzice często chowali mi buty, gdyż nie stać ich było na kupno nowych.
Kochana Kocia Góra - w oczach dziecka była bardzo wysoka. Znalazłem na strychu, dwie lewe narty. Były to długie i ciężkie, w kolorze białym, poniemieckie tzw. Kandahary. To była jazda!
W okresach letnich natomiast rajem dla nas dzieciaków, był basen leżący przy ul. Oleśnickiej, prowadzony przez pana Filarskiego. W moich oczach wydawał się wielki i piękny. Była tam trampolina, były drewniane kładki dzielące basen na kilka części (z uwagi na głębokość wody), były również drewniane obiekty służące jako szatnie, punkt z lodami i napojami, itp. Instruktorem nauki pływania był pan Karol Tomalik (były oficer AK), który naukę pływania prowadził w czynie społecznym. Właśnie tam pobierałem pierwsze lekcje pływania (zaczynałem po "warszawsku" - brzuszkiem po piasku). Po pewnym czasie mogłem już spokojnie przepływać basen wzdłuż i wszerz. Organizowane tam były zawody pływackie. Duże sukcesy osiągała w stylu klasycznym moja starsza siostra, a starszy brat wykonywał piękne skoki z trampoliny ("łamany" i "jaskółka"). Jedynym dla mnie kłopotem było wejście na teren basenu, trzeba było kupić bilet wstępu. Z powodu braku pieniążków, ukradkiem wchodziłem (nie tylko ja) przez płot (ale wstyd!)
Niestety po utracie prawa do prowadzenia basenu przez pana Filarskiego obiekt ten pozostawiony bez opieki, z czasem popadł w ruinę, aż w końcu ówczesne władze musiały go zamknąć i zlikwidować. Była to dla młodych ludzi (i nie tylko) wielka strata. Brak basenu zastępowały przez długie lata dwie glinianki. Jedna umiejscowiona za ul. Łąkową, druga za Kocią Górą. Były to wyrobiska po nieczynnych cegielniach. Częstokroć kąpiele te odbywały się w małym stresie, gdyż w każdej chwili mógł nastąpić nalot "obywateli milicjantów", a to już nie były przelewki. Między starym basenem a nasypem torów kolejki wąskotorowej tzw. "ciuchci", znajdowała się łąka, na której pasły się krowy, gęsi skubały sobie trawkę, a my graliśmy tam w piłkę nożną, lub dwa ognie, natomiast starsi koledzy grali w karty ("oczko").
Swoją edukację rozpocząłem w Szkole Podstawowej przy ul. Żymierskiego (obecnie ul. św. Jadwigi). Pamiętam naukę religii w I i II klasie, prowadzoną przez ks. Grzegorza Czecha i jego zwyczaj "pociągania za włosy" rozrabiających uczniów. Gdy byłem w III klasie, religię wycofano z programu nauczania. Do 1956 r. przed rozpoczęciem lekcji odbywały się obowiązkowe apele, w okresie letnim na boisku szkolnym, a w zimowym na korytarzu budynku szkoły. Wszystkie klasy stały wtedy w dwuszeregu, tworząc czworobok, grupowi zdawali raport prowadzącemu apel (był to uczeń z najstarszej klasy), on z kolei zdawał raport kierownikowi szkoły. Na koniec apelu śpiewany był hymn "Naprzód młodzieży świata" i uczniowie rozchodzili się do swoich klas na lekcje. Apele zakończyły się w 1956 r., wraz z nadejściem krótkotrwałej odwilży politycznej.
Aplikacja nowagazeta.pl
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Komentarze opinie