Gdy dojeżdżamy do Wanadzoru, zaczynamy doceniać zaoferowaną pomoc, gdyż w mieście nie ma praktycznie żadnych drogowskazów. Kiedy tylko z niego wyjeżdżamy, kierowca macha do nas ręką, żeby go wyprzedzić i jechać swoim tempem. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze kilkakrotnie i za każdym razem dołączają do nas weseli i uśmiechnięci kierowcy. Podczas jednego z postojów, mówimy im, że chcemy zwiedzić Górski Karabach. Po krótkiej rozmowie jeden z nich o imieniu Wasil podaje nam swój adres w Erywaniu, numer telefonu i dodaje, aby koniecznie do niego przyjechać, to zabierze nas wieczorem na imprezę. Opowiada nam, że wozi koniak do Moskwy i akurat wraca do domu, gdzie będzie odpoczywał około dwóch tygodni. Po raz kolejny zaskakuje nas gościnność i otwartość ludzi w tych rejonach. Rozmawiamy jeszcze chwilę i ruszamy dalej w kierunku jeziora Sewan. Powoli robi się późno i pochmurnie, a temperatura spada coraz niżej. Droga do jeziora jest kręta i górzysta. W pewnym momencie dostrzegamy wodę i wyglądające zza chmur słońce. Jezioro wygląda niesamowicie zwłaszcza, że jakieś 4 metry nad taflą wody znajdowały się chmury. Zatrzymujemy się, żeby zrobić zdjęcia i patrzymy na mapę.
Jesteście moimi gośćmi
Jak łatwo można się domyśleć, nie mija 5 minut i tuż za nami zatrzymuje się Wasil. Ostrzega, że tam, dokąd chcemy jechać będzie zimno i namawia nas, abyśmy zatrzymali się u niego w Erywaniu, a do Górskiego Karabachu możemy pojechać później. Po chwili namysłu wsiadamy na motor i jedziemy za nim. Im jesteśmy bliżej stolicy, tym krajobraz i klimat coraz bardziej się zmienia. Robi się cieplnej i bardziej pustynnie. Pokazuję Wasilowi, że musimy zatankować. Dojeżdżamy do stacji benzynowej i gdy próbuję zapłacić, ale Wasil wyciąga swoje pieniądze i mówi, że jesteśmy jego gośćmi i nie będziemy za nic płacić. Jak się później okazało... nie żartował.
Gdy wjeżdżamy do Erywania, zapada już zmrok. Odstawiamy TIR-a i jedziemy do jego domu. Poznajemy większą część rodziny oraz znajomych i zasiadamy do stołu. Próbujemy lokalnych potraw takich jak lawasz (ormiański chleb w formie placków z mąki pszennej, który wypiekany jest w ciekawy sposób, a mianowicie rozwałkowane placki ciasta przykleja się do ścian pieca) oraz dolma (warzywa z mięsem zawijane w liście winogron, kształtem przypominające nasze gołąbki). Na stole nie może oczywiście zabraknąć słynnego koniaku rodem z Armenii. Zostawiamy motor u Wasila w garażu i późnym wieczorem, wraz z jego bratem, jedziemy do pobliskiego hotelu. Wypijamy jeszcze piwo, jemy raki, po czym kładziemy się spać. Rano podjeżdża po nas swoim samochodem i zabiera do siebie. Samochód Wasila i jazda z nim po Erywaniu to osobna historia. Przyciemniane szyby, subwoofer na pół bagażnika, głośna muzyka i wszechobecne trąbienie, a także pozdrawianie wszystkich - to coś co zostanie na długo w naszych pamięciach. Co chwilę odnosimy wrażenie jakby znał każdego w mieście. Tego dnia zwiedzamy starożytne miasto - twierdzę Erebuni, które znajduje się na terenie Erywania, po czym jedziemy autobusem do centrum. To co nas zaskoczyło, to sposób płacenia za przejazd. Tam nie istnieje coś takiego jak bilet. Po prostu wrzuca się pieniążek do pudełka, które znajduje się przy kierowcy. Po paru godzinach zwiedzania centrum, wracamy do domu Wasila, gdzie czekają już na nas ogromne szaszłyki (zupełnie nie przypominają robionych w Polsce - tam po prostu nabija się wielkie kawałki mięsa lub serca na coś przypominającego miecze, po czym piecze się je na grillu), pełno sałatek, owoców i innych pysznych rzeczy. Wieczorem znów śpimy w hotelu (tym razem innym) i następnego ranka opuszczamy stolicę. Wraz z Wasilem i jego bratem jedziemy do monastyru Chor Wirap, który znany jest ze względu na swoje położenie. Usytuowany jest on blisko granicy z Turcją, a tuż za nim doskonale widać świętą górę Ormian, czyli Ararat, która znajduje się na terytorium Turcji. Robimy sobie ostatnie zdjęcia z Wasilem oraz jego bratem i ruszamy dalej w kierunku Górskiego Karabachu. Dojeżdżamy do monastyru Norawank. Droga do niego wiedzie małym kanionem, a góry mają czerwone zabarwienie. To wszystko sprawia, że jest to najładniej położony monastyr, jaki zwiedzaliśmy w Armenii. Podczas niewielkiego postoju zaczynamy przeliczać pozostałe do końca wyprawy dni. Niestety zmuszeni jesteśmy zrezygnować z Górskiego Karabachu i wracamy w kierunku Gruzji.
"Kapusta" dla policjantów
Następnego dnia dojeżdżamy do Giumri – miasta na północnym zachodzie Armenii. Dziury są tu na tyle duże, że nie obeszło się bez jazdy slalomem. Chwilę później widzę w lusterku radiowóz z migającymi światłami. Stajemy na poboczu i czekamy na policjanta. Pyta się nas dlaczego jedziemy w ten sposób. Tłumaczę mu, że inaczej się nie da, bo uszkodzę motocykl. Powód zatrzymania był z góry przez nas znany, gdyż nie od dziś wiadomo, że policjanci w Armenii to "wegetarianie". Za "stwarzanie zagrożenia na drodze" zostawiliśmy 30 listków amerykańskiej "kapusty" i pojechaliśmy dalej. Pech chciał, że taksówkarz w mieście wskazał nam złą drogę i ponownie musieliśmy przejechać przez Giumri. Tak jak poprzednio omijaliśmy dziury, gdy nagle usłyszałem klakson i kątem oka zauważyłem mijający nas z naprzeciwka radiowóz. Szybkie spojrzenie w lusterko i od razu wiedziałem o co chodzi. Zapalone policyjne światła i włączony kierunkowskaz wskazywał na to, że będą zawracać. Drugi raz nie wyciągną od nas pieniędzy – pomyślałem. Nie zastanawiając się długo, odkręciłem manetkę i zaczęliśmy uciekać. Po chwili skręciliśmy w boczną uliczkę. Dziury i wyboje były niesamowite, ale nie mogliśmy zwolnić. Nie było już odwrotu. Trzeba było się gdzieś schować. Nagle zauważyłem bloki i postanowiłem skręcić tuż za nimi. Gdy chcieliśmy się zatrzymać, z tego całego zamieszania przewrócił nam się motocykl. Monika szybko schodzi i pomaga mi go podnieść. W tym samym momencie widzimy jak policja na sygnale jedzie dalej główną drogą. Wygląda na to, że nam się udało. Czekamy tam jeszcze około 20 minut i postanawiamy ostrożnie wyjechać z naszej kryjówki. Jeszcze przez kilkanaście kilometrów jedziemy ostrożnie, rozglądając się na boki czy aby na pewno nigdzie na nas nie czekają. Na szczęście już ich więcej nie spotykamy.
W godzinach popołudniowych przekraczamy granicę i żegnamy się z Armenią. Naszym następnym celem jest skalne miasto Wardzia. Po raz kolejny przekonujemy się, że Gruzja jest bardzo zróżnicowana pod względem przyrody i tak naprawdę każdy jej rejon wygląda inaczej. Powoli robi się już późno, dlatego szukamy noclegu i kładziemy się spać. Następnego ranka zauważamy, że spawany wcześniej element znowu zaczął pękać. Byliśmy na tyle niedalekoWardzi, że postanowiliśmy ją najpierw zwiedzić. Miasto to wykuto w skale masywu Eruszeti i jest kompleksem wielu komnat i korytarzy. Całość wygląda niesamowicie zarówno z dołu jak i z poziomu miasta. Niestety z powodu trzęsień ziemi do dzisiaj zachowała się 1/3 miasta. Po raz kolejny, ze względu na zbyt małą ilość czasu, jesteśmy zmuszeni do zmiany planów i wcześniejszego opuszczenia Gruzji. Nie było nam dane zobaczyć Swanetii - krainy, która podobno zachwyca swoimi widokami.
Po naprawieniu motocykla ruszamy w kierunku Turcji i niechętnie żegnamy się z Gruzją. Wiemy jednak, że na pewno kiedyś tu wrócimy, chociażby po to, żeby odwiedzić tych wszystkich wspaniałych ludzi, których poznaliśmy i którzy zaoferowali nam swoją pomoc zarówno w Gruzji, jak i Armenii (Wasil do dzisiaj dzwoni i pyta się gdzie jesteśmy, co u nas słychać i czy wszystko w porządku). Poza tym, cały czas mamy w planach zwiedzenie Górskiego Karabachu oraz pozostałych rejonów Gruzji. Będąc na granicy, kupujemy turecką wizę, przygotowujemy się psychicznie do cen paliw, odpalamy motocykl i ruszamy w głąb Turcji. Ale o tym więcej w następnej części relacji. (śródtytuły pochodzą od redakcji)
Aplikacja nowagazeta.pl
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Komentarze opinie