Reklama

Archeologia to jej pasja

06/05/2013 17:17
Renata Faron-Bartels jest rodowitą prusiczanką. Jej rodzice przybyli do tego miasta z Nysy  w 1960 roku .

- Poza mamą byłam jedyną kobietą w domu. Mam trzech starszych braci. Na początku rodzice trochę inaczej mnie traktowali niż rodzeństwo, ale przyzwyczaili się do moich wybryków, do tego, że cały czas mnie gdzieś nosi. Ja chciałam wyjeżdżać, a bracia trzymali się zawsze bliżej domu. Kiedy miałam 14 lat pojechałam na swoje pierwsze wykopaliska archeologiczne w ramach obozu tematycznego – wspomina archeolożka.

 Orłem w szkole nie byłam


Zaraz po skończeniu podstawówki, prusiczanka podjęła decyzję o dalszej edukacji w szkole rolniczej w Żmigrodzie. Pani Renata uważa, że system ośmioklasowy, był korzystniejszy dla młodych ludzi, bo mieli więcej czasu na podjęcie decyzji, co chcieliby robić w życiu. – Orłem nigdy nie byłam, niektórzy z moich kolegów wybrali licea ogólnokształcące w Obornikach Śląskich, w Trzebnicy, czy we Wrocławiu, a ja mając mało wiary w siebie postanowiłam uczyć się w technikum rolniczym,aby po jego ukończeniu mieć zawód w ręku. Ale muszę przyznać, że nie ze wszystkimi przedmiotami poszło gładko.Te ścisłe zawsze były moją piętą achillesową, ale skończyłam szkołę. Rodzice odkąd pamiętam mieli gospodarstwo;  można powiedzieć, że od środka znałam życie rolnika, wiedziałam, że nie ma się czasu na nic, jak bardzo jest to ciężka praca. Od wiosny do jesieni cały czas jest praca w polu. Trzeba pamiętać, że w czasach kiedy kończyłam szkołę średnią,  były zupełnie inne możliwości, dokoła było mnóstwo pegeerów, nie miałabym żadnego problemu z pracą. Skończyłam technikum z maturą, a wtedy to było coś. Podjęłam pracę jako sekretarka w Urzędzie Gminy w Prusicach. To było bardzo dobre doświadczenie, dużo się nauczyłam – opowiada Renata Faron -Bartels.

 Zostanę artystą


Jak się okazało, praca sekretarki, bardzo dobrze płatna, nie dawała satysfakcji pani Renacie. Choć zarabiała więcej od swojego taty, trochę wbrew rodzicom, postanowiła, że będzie się dalej uczuć. Początkowo myślała o zootechnice, kiedy jednak zaznajomiła się dokładnie z tematem studiów, z tym, że uczy się nie tylko jak leczyć zwierzęta, ale także o "produkcji zwierzęcej" zrezygnowała z wyboru tego kierunku. Wahała się pomiędzy archeologią i plastyką. Znajomi namawiali ją, aby zajęła się plastyką, ponieważ miała uzdolnienia w tym kierunki. Zdecydowała się na dwuletnie plastyczne studium nauczycielskie. Zadowalało to jej rodziców, bo po szkole mogła zyskać nowy, drugi zawód – nauczycielki, nawet w liceum. Do dziś maluje, kiedy potrzebuje relaksu, dla czystej przyjemności tworzenia. – Rzeźba też mnie interesowała, ale najbardziej lubiłam malować i odtwarzać obrazy; bardzo się cieszyłam, że coś mi dobrze" wychodziło". Nigdy nie rozumiałam natomiast sztuki współczesnej, która moim zdaniem nadaje się do dekoracji biura, bo nie rozprasza uwagi – mówi pani Renata. Nie chciała jednak kontynuować nauki na studiach magisterskich, bo zauważyła, że chociaż to co robi sprawia jej przyjemność, to nie jest tym, co ją wciąga bez reszty. Podobnie, praktyka pedagogiczna w szkole podstawowej nie była tym, co chciałaby całe życie robić.

 Zafascynowałam się archeologią przez Winnetou


Kiedy pani Renata doszła do wniosku, że sztuka niezupełnie jest jej przeznaczeniem, już w trakcie egzaminów końcowych w szkole plastycznej postanowiła, że będzie zdawać na archeologię, o której zawsze marzyła. Miała bardzo mało czasu na przygotowanie się do kolejnych egzaminów, ale jak sama mówi, chciała zaryzykować. I udało się. Tylko nie wiedziała jak powiedzieć o tym rodzicom. – Taki męski zawód, to jest dla chłopaków – mówili jej rodzice, kiedy usłyszeli o nowych planach córki. Ona jednak żartowała, że przecież pracowała na roli i nie widzi różnicy między skopaniem szpadlem ogródka, a pracą na wykopaliskach. Jednak dzięki pomocy rodziców, również finansowej, mogła kontynuować naukę. – Mnie zawsze fascynowali Indianie. "Winnetou" to była jedna z moich ulubionych książek, bardzo chciałam zająć się studiami na ten tema. Później dowiedziałam się, że ten kierunek studiów to amerykanistyka. Jednakże we Wrocławiu nie było takiego kierunku więc zaczęłam studiować tzw. archeologię powszechną, Polski i Europy, a później znalazłam możliwość takich studiów na Uniwersytecie w Warszawie. Studia były fascynujące! Kiedy kończyłam technikum w Żmigrodzie miałam marne szanse na studia, bo szkołę zakończyłam z niską średnią ocen, bo tylko 3,5, a na studiach byłam wśród najlepszych studentów, moja średnia rzadko spadała poniżej 4,5. Dzięki dobrym wynikom w nauce miałam pomoc finansową w postaci stypendium. Studiując uwielbiałam czytać. Książki wprost pożerałam. Pasja do książek zaczęła się u mnie stosunkowo późno, bo dopiero pod koniec szkoły podstawowej: w podstawówce miałam straszny problem z czytaniem.

Studia wymagały od pani Renaty wiele wysiłku i poświęcenia. Jej wybór dodatkowej specjalizacji, czyli amerykanistyki na 3 roku archeologii pociągał za sobą konsekwencje. Już uczyła się łaciny, języka niemieckiego i rosyjskiego, ale na amerykanistyce musiała znać hiszpański. W trakcie studiów, aby dobrze nauczyć się języka hiszpańskiego równolegle zaliczyła rok studiów na iberystyce. W międzyczasie prywatnie uczyła się angielskiego. – Taki bieg rzeczy spowodował, że dziennie spałam po 5 godzin. Swoje prace semestralne pisałam i wysyłałam do Warszawy: często musiałam tam również pojechać na zaliczenia. Na stancji mieszkałam krótko. Stwierdziłam, że pieniądze na jej opłacenie mogę lepiej spożytkować kupując np. książki. Zatem codziennie dojeżdżałam z Prusic. W czasie studiów wyjeżdżałam kilkakrotnie do Niemiec, w ramach wymiany studenckiej. A  w 1995 roku udało mi się nareszcie wyjechać z ekspedycją do Peru.

 Doktorat był naturalną koleją rzeczy


To dzięki wyjazdom do Niemiec, mogła zdobyć fundusze na to, żeby wyjeżdżać do Ameryki Południowej. – Moja praca magisterska była analizą sytuacji jaka panowała podczas panowania inkaskiego. Na przykładzie jednego z plemion andyjskich chciałam pokazać, dlaczego garstka Hiszpanów podbiła taki wielki lud. Co najważniejsze, pisałam ją również dzięki wiedzy, jaką zdobyłam na miejscu, w Peru.

Podczas jednego z wyjazdów naukowych do Niemiec, wtedy jeszcze studentka archeologii poznała swojego przyszłego męża. On skończył już studia i pracował jako asystent archeologa. – Mąż jest rodowitym Niemcem i nie znał polskiego, a niemiecki nie był moją mocną stroną, ale oboje znaliśmy trochę angielski i trochę hiszpański. Zatem porozumiewaliśmy się w dość szczególny sposób: ja mówiłam do niego po hiszpańsku, a mój przyszły mąż, odpowiadał mi po angielsku. To było bardzo zabawne, gdy on Niemiec, a ja Polka porozumiewaliśmy się w zupełnie innych językach aniżeli nasz ojczysty. Pobraliśmy się po 5 latach znajomości. Dopiero od 1999 roku, kiedy zaczęłam robić doktorat, mogłam częściej pracować w Niemczech. Dzięki temu miałam środki finansowe na wyjazdy do Peru i pisanie pracy doktorskiej. I tak, w roku 2009, obroniłam doktorat na Freie Universität w Berlinie, który rozpoczęłam na Uniwersytecie Jagiellońskim.

 W drodze między Prusicami, Berlinem, a Peru


Renata Faron-Bartels mówi, że łączy kilka żyć w jednym. – Można powiedzieć, że oficjalnie mieszkamy z mężem w Berlinie. On znalazł pracę aż w Hanowerze, a ja obecnie prowadzę zajęcia dla studentów w Wyższej Szkole Filologicznej we Wrocławiu. Tak się udało poukładać plan, że prowadzę wykłady przez dwa dni w tygodniu. Moje życie jest wariackie. Cały czas jestem w drodze, ale lubię to. Prusice to moje gniazdo, do którego zawsze chętnie wracam, w Berlinie żyjemy z mężem, a do Peru lecę do pracy i dlatego, że bardzo to lubię.

 Koniec świata? – kalendarz się Majom skończył!


Pani Renata, która od dzieciństwa uwielbiała książki Karola Maya, a zwłaszcza "Winnetou", jest też wielbicielką filmów przygodowych, między innymi o dzielnym archeologu Indianie Jonesie. Jak sama mówi, wiedza czasem przeszkadza jej we "wkręceniu się" w fabułę. – Patrzę na film i bardzo chciałabym skupić się tylko na wydarzeniach, ale nie mogę, ponieważ widzę jak wiele błędów, pomieszania pojęć, faktów czy miejsc dopuścili się twórcy filmu. Niemniej jednak bardzo lubię oglądać takie filmy, bo to doskonała zabawa. Lubię też czytać Ericha von Danikena, który rozwój kultury na Ziemi wiąże z przybyszami z kosmosu i ma zawsze jakieś fantastyczne wyjaśnienie każdej teorii.

Archeolożka była w takich miejscach, widziała takie znaleziska i badała takie wykopaliska, o których zwykli śmiertelnicy mogą tylko marzyć. Widziała piramidy w Ameryce, była na Płaskowyżu Nazca, gdzie powstały olbrzymie rysunki na ziemi (geoglify), miała dostęp do starożytnych i nowożytnych znalezisk, doskonale zna kulturę, zwyczaje i osiągnięcia Majów, Azteków, Inków i innych ludów Ameryki. Ma ogromną wiedzę na tematy, które omawiane są w programach popularno-naukowych na przykład przez National Geographfic. W bardzo prosty sposób potrafi wytłumaczyć, dlaczego uważano, że według Majów koniec świata miał nastąpić 21 grudnia 2012 roku. – Trzeba przyznać, że Majowie mieli ogromną wiedzę astrologiczno-matematyczną. Tak jak my swój kalendarz dzielimy na wieki, co 100 lat, tak Majowie dokonywali podziału na okresy 52-letnie. Najwyżsi kapłani, co pewien okres czasu dokonywali obliczeń na kilkaset lat. Kiedy kalendarz dobiegał końca, kapłani spotykali się i tworzyli go na następne stulecia. Około 1500 roku w państwie Majów pojawili się Hiszpanie, i w tym momencie Majowie mieli wyliczony kalendarz jeszcze na kolejne 500 lat. Trzeba pamiętać, że wiedza matematyczno-astronomiczna dawnych ludów służyła przede wszystkim celom religijnym, obliczaniu najlepszych momentów na konkretne prace rolnicze lub powodzenie w przedsięwzięciach, a nie służyła przyszłym lotom kosmicznym. Po tym, jak rzekomy koniec świata nie nastąpił w grudniu, wszyscy odetchnęli z ulgą, ale gdy zaledwie dwa miesiące później na Ziemię spadły meteoryty pojawiły się głosy, że Majowie jednak mieli rację– uśmiecha się archeolożka.

 Świnki morskiej nie zjem


Podróże to nie tylko praca pani doktor, ale także jej pasja. Zmieniając kraj, a już na pewno kontynent, Renata Faron-Bartels poznała również inne kultury i kuchnie. – Chyba najbardziej podczas moich podróży zaskoczyło mnie to, że w Peru przysmakiem są świnki morskie. Co prawda nie mają zbyt wiele mięsa, ale te gryzonie bardzo szybko się rozmnażają, a ich mięso jest cenione. Ja na takie "smakołyki" nie skusiłam się, zajadałam się za to owocami morza. Uwielbiam ich ryż czosnkowy, parowany z olejem i czosnkiem. W Peru niemal do każdego posiłku podawane jest mięso. Tradycyjnie na śniadanie często jada się rosół wołowy zwany "kaldo". Potrawy w większości są inne niż w Polsce,  ale bardzo smaczne.

Renata Faron-Bartels uważa, że w życiu spotkało ją wiele szczęścia, a zbiegi okoliczności poukładały różne zdarzenia po jej myśli. Jest autorką książki wydanej przez Ossolineum w 2009 roku, "Ludzie i bogowie Ameryki Środkowej". Osiągnęła bardzo wiele. Nadal jednak marzy o kolejnych wyprawach do Ameryki.

Aplikacja nowagazeta.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo NowaGazeta.pl




Reklama
Wróć do