"Od czwartej rano, gdy się obudziłam, odliczałam kolejne godziny. Mój wielki dzień wreszcie nadchodził. Spotkanie było zaplanowane na popołudnie, więc zaniechałam wszystkich czynności, które nie wiązały się z toaletą. Chciałam przygotować się jak najlepiej, by zadziwić Ludwika, marzyłam by być jeszcze piękniejszą niż na płótnie Goberta. Tak bardzo się bałam, że mu się nie spodobam, i że go rozczaruję. Po raz pierwszy w życiu doceniłam wagę takich spraw, jak: świecidełka błyskotki, sztuczki, biel, czerwień, dobór koszuli i spódnicy, wybór sukni i bucików...
Traciłam głowę, ale Bóg przywoływał mnie do porządku. Zanim nastąpi to najważniejsze, powinnam przyjąć kardynała André de Fleury, Wielkiego Jałmużnika, sprawującego nadzór nad fundacjami dobroczynnymi, który przybędzie specjalnie do mnie, by objąć swoje obowiązki.
Ciągle byłam rozdarta między strachem a ciekawością. Oczekiwałam tego spotkania z zainteresowaniem, chociaż utkwiło mi w pamięci z rozmów z madame de Prie coś, co nakazywało czujność. Kardynał de Fleury był wychowawcą Ludwika i na pewno dobrze go znał, będąc od dzieciństwa przewodnikiem jego lektur i jego myśli. Czyż nie był ojcem dla małego, pięcioletniego sieroty, którego powierzył mu na łożu śmierci Wielki Król Ludwik XIV? Czułam dla niego wdzięczność, która powinna się rozwijać, ale rozumiałam jego niepokój wobec mojej osoby. Przecież teraz to ja miałam przez lata dzielić życie z młodym władcą. Na szczęście wyrosłam w kochającej się rodzinie i wydawało mi się, że rozumiałam to, co on odczuwał. Postanowiłam upewnić o tym kardynała i uczynić go mym przyjacielem.
Ze swymi oszczędnymi ruchami i krępą sylwetką de Fleury przypominał wyglądem starego, dobrodusznego niedźwiedzia. Ale jego twarz, otoczona aureolą białych włosów, była niewzruszona, a przenikliwe oczy wbijały się we mnie, jakby chciały mnie przeniknąć. Okazywał wobec mnie całkowitą nieufność, a ja... chciałam go rozbroić.
Ze słodyczą i prostotą podziękowałam mu za to, że wspomaga mnie w szacunku dla Boga i religii. Jego twarz pojaśniała lekkim uśmiechem.
- Pójdźmy pomodlić się za szczęście Waszej Wysokości - powiedział stłumionym głosem.
Podążyłam za swym Wielkim Jałmużnikiem do kościoła i uczestniczyłam w pierwszej Mszy św., którą sprawował dla mnie, nie wiedząc, że przez szesnaście długich lat... będzie mnie tyranizował.
W tym czasie miasto wypełnił tłum dostojników, a powietrze drżało rozgwarem tysięcy poufnych rozmów. Nikt nie chciał stracić okazji "historycznego spotkania"małżonków królewskich. Wśród krzątających się dworzan zauważyłam młodego kronikarza o nazwisku Daudet. Przybył on z Paryża wraz panną de Clermont, aby towarzyszyć mojemu orszakowi od Strasburga i wielokrotnie rozmawiałam z nim w czasie licznych przygód na trasie naszej podróży. Zawsze miał zawieszony na szyi kałamarz i ciągle coś notował, a mnie bawiła jego troska o szczegóły. Odprawiałam straże, które mnie krępowały i pozwalałam, by przebywał ze mną, ciekawa, co będzie w wielkim dziele, które przygotowuje.
- Droga królowo, wydrukuję je w trzystu egzemplarzach, a Tobie podaruję numer jeden - mawiał Daudet.
- Nie zapomnij ukończyć go na uroczystość małżeństwa w Fontainebleau - odpowiadałam.
- To wypełni drugi tom mej opowieści i nie obawiaj się Pani, nie uronię niczego - zapewniał mnie gorliwie.
Dzisiaj jednak odprawiłam go, aby pośpiesznie zmienić strój i udać się na wieczerzę. Nie pozostało mi wiele czasu do wyjazdu. Ale każda z mych dam dobrze spełniała swą rolę i wszystko w przebiegu mej toalety było doskonale zorganizowane. Było ustalone, że zaprezentuję się przed królem jako mężatka, więc zostałam ubrana w suknię ze srebrnego brokatu, tę samą którą nosiłam w Strasburgu.
Księżniczka de Bouffler, moja dama dworska przymocowała do mych włosów, tak jak to czyniła moja matka, mantylkę ze srebrną koronką, a ja przyozdobiłam się wszystkimi klejnotami jakie otrzymałam od Ludwika: naszyjnikiem, pierścionkiem, kolczykami i bransoletkami. Czy tego nie było zbyt wiele? Na moje wątpliwości, dama dworu odpowiedziała zdecydowanie:
- Obraziłabyś Pani jego Królewską Mość, nie zakładając ich.
Byłam tak zdenerwowana, że bladłam, a potem czerwieniałam i nie wiedziałam, czy powinnam nałożyć na twarz trochę więcej bieli, czy też różu. Wszyscy wokół mówili jednocześnie, a ja już nic nie słyszałam. Opanował mnie potworny strach, a w głowie dzwoniło mi tak, jak wtedy, w dzieciństwie, gdy siedziałam struchlała w dzieży, która uratowała mnie przed kozackimi szablami. Tak, bałam się spotkania z królem Francji, a najbardziej tego, że rozczaruję go swym wyglądem. Obawiałam się, że uzna mnie za brzydką i okaże mi swe lekceważenie. Złożyłam ręce do modlitwy i błagałam Boga, by tak się nie stało. Z wolna spokój powrócił do mego serca i postanowiłam - po prostu być sobą.
Po wyjeździe z Montreau mój powóz znowu zapadał się w rozmiękłej od deszczów drodze. Byłam ponownie zrozpaczona. Czy złe, leśne duchy sprzysięgły się, aby mnie ośmieszyć? Nie, nigdy, przenigdy nie ośmielę się stanąć przed królem w sukni umazanej błotem. Już niemal słyszałam szyderstwa dworu i straszne spojrzenie Ludwika, pełne pogardy i szyderstwa. Gorąco prosiłam Boga, by otworzył przede mną nowe Morze Czerwone, by mnie wprowadził do mojej Ziemi Obiecanej.
Kareta ruszyła znów z miejsca, a ja zamknęłam oczy. Żadnych łez, żadnych obaw! Kiedy spojrzałam ponownie, zobaczyłam wieś, leżącą jakby na końcu świata, w miejscu zwanym Froidefontaine. Świątecznie ubrani wieśniacy nadbiegali ze wszystkich stron. Tłoczyli się nad brzegiem rzeki, wdrapywali się nawet na gałęzie drzew. Tańczyli na łące przy dźwiękach skrzypiec i tamburynów, wykrzykując dwa imiona: króla i moje.
Promień słońca rozerwał chmury; na horyzoncie pokazała się tęcza i wtedy dostrzegłam na szczycie wzgórza nieruchomą kolaskę otoczoną jeźdźcami. Pióra na kapeluszach falowały na lekkim wietrze. Tam, wśród nich był Ludwik.
Chwilę później długi orszak jeźdźców runął pędem z wysokości i zatrzymał się zaledwaie kilka metrów od mojej karety. Połączyła nas droga ze wspaniałych dywanów, widziałam ich niebieski aksamit, ozdobiony liliami.
Zgodnie z etykietą dworską powinnam teraz przyklęknąć, pochylając się przed królem, moim małżonkiem. Serce biło mi jak szalone, w głowie miałam zamęt, ale starałam się zachować godną postawę. Wiedziałam, że od tego pierwszego wrażenia, od tej jednej chwili może zależeć nasza przyszłość.
Śmiertelnie przerażona, zbliżałam się powoli ze spuszczonym oczami, widząc tylko czubki swych pantofli. Dotknęłam poduszeczki i ugięłam kolano do ziemi. Dwie ręce oparły się na mych ramionach, podnosząc mnie natychmiast i oto byłam w ramionach Ludwika, z nosem przy jego piersi. Był tak potężny, że musiał się pochylić, by mnie pocałować, co uczynił z wylewnością, dotykając swymi ustami moich policzków.
Widziałam więc jego delikatne rysy jego twarzy, jego długie włosy ze złotymi lokami i jego ciemne oczy z tak słodkim spojrzeniem, którymi przygladał mi się z zachwytem.
- To nareszcie Wy Pani. Jak wielkim jest szczęście tej chwili.
Mówił mi o swych niepokojach związanych z moją podróżą i niecierpliwości z jaką oczekiwał, aby mnie poznać. Z gracja i elegancją, która mnie ujmowała przedstawiał mi księżniczki i książąt krwi, którzy towarzyszyli mu od Fointenbleau. Potem podał mi swe ramię, aby odprowadzić mnie do mojej karocy, w której zajął miejsca obok mnie. Z wielką pompą, przy dźwiękach trąb i bebnów, z setką Szwajcarów i muszkieterami w ciemnych barwach na czele, orszak ruszył drogą do Moret. Miałam tam spędzić noc, podczas gdy Ludwik powrócił do Fointenbleau, gdzie przygotowywał się do uroczystej ceremonii ślubnej.
Spotykały mnie wciąż niespodzianki. Ten król, o którym mówiono, że jest chłodny, dumny i mało komunikatywny, okazał się bardzo rozmowny, by nie powiedzieć gadatliwy. Zwróciłam uwagę na jego subtelność i inteligencję, byłam zadziwiona jego wiedzą. Na jego pytania odpowiadałam płynnie, a on komplementował moją znajomość języka francuskiego, akcent i lekkość wypowiedzi. Słuchałam go bez znużenia, pełna zachwytu i poruszenia. A kiedy kładł swą rękę na mojej, czułam jak całe moje ciało przenika dreszcz. Wstrząsy karety przekonywały mnie, że nie śnię. Podniosłam oczy na niego. Patrzył na mnie, a jego twarz rozjaśniał cudowny uśmiech. Płomień ognia zapłonął w mym sercu i zrozumiałam, że od tej pory moim szczęściem będzie widzieć Ludwika tak rozpromienionego jak w tej chwili.
W zamku Moret chciał zostać ze mną sam na sam w moich apartamentach. Mówił mi długo o swym królewskim życiu i o tym co mnie czeka. Nie czekają c na pozwolenie, wziął mnie w ramiona i uścisnął, mówiąc:
- Podobasz mi się Pani niezmiernie.
- Umiłowany – wyszeptałam, przytulając się do niego.
Widząc jego nieco zdziwioną minę, wyjaśniłam, że to słowo w języku mego kraju oznacza, że czułość. Przez skromność nie śmiałam mu powiedzieć, co znaczy dokładnie (mon cher amour). On wziął mnie za rękę i ucałował ja szepcząc:
- Przybądź szybko Marychno. Nie zwlekaj.
Odwrócił się i odszedł, pozostawiając mnie niemą z zadziwienia. Skąd znał imię, którym nazywał mnie mój ojciec. Opadłam na fotel, płacząc ze szczęścia. On mnie kochał, a ja szalałam za nim.
Aplikacja nowagazeta.pl
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Komentarze opinie