Był koniec sierpnia i orszak kontynuował swą podróż w kierunku Chalon. Odległość między mną a Ludwikiem była coraz mniejsza, ale pogoda pogarszała się, mnożąc przeszkody i trudności. Ulewne deszcze zamieniały drogi w kanały. Furgony grzęzły, karety się wywracały i nikt nie liczył już nawet połamanych osi. Za Vertus myślałam już, że umrę. Męczący upał i wilgoć dusiły nas, więc wysiadłam z karety, mając nadzieję znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłabym odetchnąć świeżym powietrzem. Ale ołowiane niebo przygniatało nas gęstymi chmurami, tak niskimi, że wydawało się, że można by je przebić strzałami z pistoletu. Spacerowałam chwilę, by się odprężyć, ale miałam wrażenie, że trzeba się pośpieszyć. I nagle rozszalała się burza z trzaskiem grzmotów i potężnych błyskawic, które rozcinały chmury językami ognia. Uciekałam do karocy, myśląc, że nadchodzi koniec świata, i że już nigdy nie spotkam króla, mego małżonka. Ale wszystko nagle uspokoiło się. Deszcz ustał i wjechałam do Sezanne, otoczona orszakiem... całym unurzanym w błocie.
Promień słońca przywitał mnie w osobie księcia Conti, pierwszego królewskiego giermka, który podszedł do mnie i podał mi piękny bukiet przesłany przez Ludwika. W kwiatach ukryte były słodkie liściki, co sprawiło, że zasypiałam tego wieczoru zmęczona i wykończona, a jednak czułam, że jestem najszczęśliwszą kobietą świata. Ukochany powiadamiał mnie, że wyjedzie mi na spotkanie 4 września do lasu w Moret.
Był pierwszy dzień września. Nie miałam już wiele czasu na oczekiwanie, a moje serce upajało się tą myślą. Ale to nie był jeszcze kres moich kłopotów. W okolicach Provins niebo wydawało się przejaśniać. Przywróciło to nam entuzjazm i dobry humor, ale następnego dnia, już po przejechaniu miasta, prawdziwy potop zwalił się na nas na otwartej przestrzeni i wszystkie karety ugrzęzły w błocie. Zrobił się ogromny zamęt. Wierzchowce rozbiegły się. Damy z mego orszaku krzyczały i uciekały w panice ze swych karet, zadzierając swe dworskie suknie i po kolei grzęznąc w błocie. Woźnice i stajenni biegli im z pomocą i unosili je w swych ramionach, aby umieścić je w poprzek na koniach, a potem w wozach, gdzie wiązki słomy służyły im za poduszki.
W tym czasie, na oczach moich ludzi przerażonych i bezsilnych, moja karoca coraz bardziej grzęzła w błotnistej kałuży. Groziło mi niebezpieczeństwo zatopienia, ale nagle pojawili się potężni wieśniacy, podobni do kolosów, aby mnie uwolnić. Złożyli mnie w powozie żony superintedenta, w której spotkałam moją damę honorową, a także damę zajmującą się strojami. Zajęły się mną, a melle de Clermont oznajmiła mi:
- Książę Pan oczekuje Was Pani w Montreau. Zawiadomiliśmy go o naszej sytuacji. Wyśle nam powóz pocztowy, latarnie i pochodnie, a także żywność, ile nam potrzeba.
Nasz długi orszak był unieruchomiony, w połowie zatopiony, w środku zalanych pól. Dzień kończył się, a my drżeliśmy w naszej przemoczonej odzieży. Byliśmy w tragicznym położeniu, lecz mimo to mieliśmy jeszcze pogodne usposobienia. Wspomnienia z mej młodości o przerażających ucieczkach przyzwyczaiły mnie do znoszenia takich tragicznych sytuacji, więc oświadczyłam rozbawionym tonem:
- Wydaje mi się, że biorę udział w porwaniu Sabinek.
- Gdyby przechodził tędy Don Kichot – podjęła moja sąsiadka - uznałby z zachwytem te wszystkie wozy na drodze za dżiny i inne złe moce.
Przypomnieliśmy sobie kilka interesujących szczegółów i postanowiłam utrwalić dla potomnych ten pamiętny dzień.
- Zamówię obraz u pana Goberta – powiedziałam. Panna de Clermont zauważyła, że ten rodzaj "sielanki" lepiej wykonałby pan Lancret. Zalety tego i innych malarzy ożywiły rozmowę, podczas gdy berlinka zaprzęgnięta w dodatkowe konie utorowała sobie drogę do nas.
O godzinie jedenastej w nocy przybyliśmy wreszcie do Montereau i tam spotkałam księcia Bourbon-Condégo, tego którego mój ojciec chciał uczynić moim małżonkiem. Stłumiłam w sobie to, co czułam na jego widok, uczucie bliskie obrzydzenia. Książę Pan był jednooki. Panna de Clermont wyjaśniła mi, że to skutek wypadku na polowaniu. Wydał mi się brzydkim i złowrogim, był chudy, miał długie nogi i surową twarz. Czy mój ojciec wiedział, że wybiera na swego zięcia cyklopa chodzącego na łapach czapli?
Skrywając to co czułam, kurtuazyjnymi uśmiechami, drżałam z przerażenia i dziękowałam Niebu, że tak zręcznie odwróciło bieg zdarzeń. Nie mogłam jednakże zapomnieć, że książę był pierwszym ministrem króla, i że to jemu zawdzięczam moje wyniesienie na tron. Uczciwie i szczerze odpowiadałam na jego uprzejmości, mówiłam o moim ojcu, o madame de Prie, zapewniałam go o mej przyjaźni, myśląc, że to wystarczy. Trzy miesiące później odkryłam, że to była intryga, która uderzyła we mnie bez litości.
Tej nocy zasypiałam z portretem Ludwika przy ustach, szepcząc:
- Do jutra, ukochany!
Aplikacja nowagazeta.pl
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Komentarze opinie