Reklama

Genevive Chauvel, Le don d`aimer. Rozdz. IV (cz.4)

24/07/2013 08:36
Był koniec sierpnia i orszak kontynuował swą podróż w kierunku Chalon. Odległość między mną a Ludwikiem była coraz mniejsza, ale pogoda pogarszała się, mnożąc przeszkody i trudności. Ulewne deszcze zamieniały drogi w kanały. Furgony grzęzły, karety się wywracały i nikt nie liczył już nawet połamanych osi. Za Vertus myślałam już, że umrę. Męczący upał i wilgoć dusiły nas, więc wysiadłam z karety, mając nadzieję znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłabym odetchnąć świeżym powietrzem. Ale ołowiane niebo przygniatało nas gęstymi chmurami, tak niskimi, że wydawało się, że można by je przebić strzałami z pistoletu. Spacerowałam chwilę, by się odprężyć, ale miałam wrażenie, że trzeba się pośpieszyć. I nagle rozszalała się burza z trzaskiem grzmotów i potężnych błyskawic, które rozcinały chmury językami ognia. Uciekałam do karocy, myśląc, że nadchodzi koniec świata, i że już nigdy nie spotkam króla, mego małżonka. Ale wszystko nagle uspokoiło się. Deszcz ustał i wjechałam do Sezanne, otoczona orszakiem... całym unurzanym w błocie.

Promień słońca przywitał mnie w osobie księcia Conti, pierwszego królewskiego giermka, który podszedł do mnie i podał mi piękny bukiet przesłany przez Ludwika. W kwiatach ukryte były słodkie liściki, co sprawiło, że zasypiałam tego wieczoru zmęczona i wykończona, a jednak czułam, że jestem najszczęśliwszą kobietą świata. Ukochany powiadamiał mnie, że wyjedzie mi na spotkanie 4 września do lasu w Moret.

Był pierwszy dzień września. Nie miałam już wiele czasu na oczekiwanie, a moje serce upajało się tą myślą. Ale to nie był jeszcze kres moich kłopotów. W okolicach Provins  niebo wydawało się przejaśniać. Przywróciło to nam entuzjazm i dobry humor, ale następnego dnia, już po przejechaniu miasta, prawdziwy potop zwalił się na nas na otwartej przestrzeni i wszystkie karety ugrzęzły w błocie. Zrobił się ogromny zamęt. Wierzchowce rozbiegły się. Damy z mego orszaku krzyczały i uciekały w panice ze swych karet, zadzierając swe dworskie suknie i po kolei grzęznąc w błocie. Woźnice i stajenni biegli im z pomocą i unosili je w swych ramionach, aby umieścić je w poprzek na koniach, a potem w wozach, gdzie wiązki słomy służyły im za poduszki.

W tym czasie, na oczach moich ludzi przerażonych i bezsilnych, moja karoca coraz bardziej grzęzła w błotnistej kałuży. Groziło mi niebezpieczeństwo zatopienia, ale nagle pojawili się potężni wieśniacy, podobni do kolosów, aby mnie uwolnić. Złożyli mnie w powozie żony superintedenta, w której spotkałam moją damę honorową, a także damę zajmującą się strojami. Zajęły się mną, a melle de Clermont oznajmiła mi:

- Książę Pan oczekuje Was Pani w Montreau. Zawiadomiliśmy go o naszej sytuacji. Wyśle nam powóz pocztowy, latarnie i pochodnie, a także żywność, ile nam potrzeba.

Nasz długi orszak był unieruchomiony, w połowie zatopiony, w środku zalanych pól. Dzień kończył się, a my drżeliśmy w naszej przemoczonej odzieży. Byliśmy w tragicznym położeniu, lecz mimo to mieliśmy jeszcze pogodne usposobienia. Wspomnienia z mej młodości o przerażających ucieczkach  przyzwyczaiły mnie do znoszenia takich tragicznych sytuacji, więc oświadczyłam rozbawionym tonem:

- Wydaje mi się, że biorę udział w porwaniu Sabinek.

- Gdyby przechodził tędy Don Kichot – podjęła moja sąsiadka - uznałby z zachwytem te wszystkie wozy na drodze za dżiny i inne złe moce.

Przypomnieliśmy sobie kilka interesujących szczegółów i postanowiłam utrwalić dla potomnych ten pamiętny dzień.

- Zamówię obraz u pana Goberta – powiedziałam. Panna de Clermont zauważyła, że ten rodzaj "sielanki" lepiej wykonałby pan Lancret. Zalety tego i innych malarzy ożywiły rozmowę, podczas gdy berlinka zaprzęgnięta w dodatkowe konie utorowała sobie drogę do nas.

O godzinie jedenastej w nocy przybyliśmy wreszcie do Montereau i tam spotkałam księcia Bourbon-Condégo, tego którego mój ojciec chciał uczynić moim małżonkiem. Stłumiłam w sobie to, co czułam na jego widok, uczucie bliskie obrzydzenia. Książę Pan był jednooki. Panna de Clermont wyjaśniła mi, że to skutek wypadku na polowaniu. Wydał mi się brzydkim i złowrogim, był chudy, miał długie nogi i surową twarz. Czy mój ojciec wiedział, że wybiera na swego zięcia cyklopa chodzącego na łapach czapli?

Skrywając to co czułam, kurtuazyjnymi uśmiechami, drżałam z przerażenia i dziękowałam Niebu, że tak zręcznie odwróciło bieg zdarzeń. Nie mogłam jednakże zapomnieć, że książę był pierwszym ministrem króla, i że to jemu zawdzięczam moje wyniesienie na tron. Uczciwie i szczerze odpowiadałam na jego uprzejmości, mówiłam o moim ojcu, o madame de Prie, zapewniałam go o mej przyjaźni, myśląc, że to wystarczy. Trzy miesiące później odkryłam, że to była intryga, która uderzyła we mnie bez litości.

Tej nocy zasypiałam z portretem Ludwika przy ustach, szepcząc:

- Do jutra, ukochany!

 

Aplikacja nowagazeta.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo NowaGazeta.pl




Reklama
Wróć do