Temat do dzisiejszych felietonowych deliberacji pojawił się dość nieoczekiwanie, bo pod koniec wiosennej rowerowej przejażdżki. Oto, gdy wraz z żoną, nieco już zmęczeni, znaleźliśmy się na wzniesieniu miedzy Piersnem a Dolnym Głuchowem, pojawił się samotny rowerzysta. Upewnił się, czy ma do czynienia z autorem tekstów z 13 strony NOWej, powiedział nawet kilka miłych zdań, a pod koniec rozmowy poprosił, bym napisał kilka zdań o księdzu Grzegorzu Czechu. Argumentacja mojego rozmówcy(nawet nie zapytałem go o imię, ale teraz serdecznie pozdrawiam) była prosta:kiedyś, właśnie za czasów księdza Czecha, w trzebnickiej bazylice rozlegały się piękne śpiewy, a teraz tego brakuje. Ponieważ temat także mnie bardzo na sercu leży, ośmielam się znów do niego powrócić (bo od czasu do czasu nim się zajmuję).
Może najpierw warto byłoby przypomnieć, kim był, bardzo już dziś zapomniany ks. Grzegorz Czech. Należał niewątpliwie, wraz z ks. dziekanem Wawrzyńcem Bochenkiem i ks. prof. Antonim Kiełbasą, do "trójcy" wielkich kapłanów, jacy w naszym mieście działali. Ks.Czech, od którego śmierci minęło już prawie 30 lat (zmarł w 1984 r.) przybył do Trzebnicy parę miesięcy po ks. Bochenku. Obok innych form działalności duszpasterskiej zajął się organizacją chóru, który po raz pierwszy wystąpił w bazylice 8 grudnia 1945 r. Zachowane z tamtych lat dokumenty świadczą wymownie,że chór, a także powstała nieco później orkiestra, służyły w tych pierwszych powojennych latach (jeszcze nie zideologizowanych doszczętnie), nie tylko uświetnianiu uroczystości religijnych, ale były obecne także na świeckich akademiach i obchodach.
Ksiądz Grzegorz był postacią niezwykłą. Zacytuję (za ks. Jerzym Sienkiewiczem - Brzask 2009) fragment wypowiedzi innego kapłana ks. Dublewicza: Ks. Grzegorz "muzykę kochał i muzyką żył. Nawet wtedy, gdy prowadziliśmy rekolekcje czy misje, kiedy po codziennej pracy odpoczywałem, on do późnych godzin nocnych coś nagrywał, komponował,rozpisywał na głosy, przesłuchiwał."
Do niezapomnianych fragmentówmojej biografii zaliczam wspomnienie przygotowań do I Komunii Świętej, gdy obajksięża: ks. Dziekan Bochenek i ks. Grzegorz ogromną wagę przykładali do tego,by nauczyć nas wspólnego, radosnego śpiewania pieśni liturgicznych. Więc kiedyprzyszedł ów dzień niezwykły, śpiewaliśmy tak, że "trzęsły się mury dostojnejbazyliki". A co ważniejsze te pieśni z lat dziecinnych pamiętam do dzisiaj inie zaniedbuję żadnej okazji by je z serca wyśpiewać.
I tu dotykam sprawy kontrowersyjnej,bo niestety wspólne śpiewanie staje się w naszym społeczeństwie czymś nieważnym,wstydliwym, niepotrzebnym. Pomijam tu różnego rodzaju spotkania integracyjne,kiedy (zwłaszcza po sporej dawce alkoholu) otwierają się rodakom języki iśpiewają ochoczo biesiadne piosenki. Natomiast w kościołach dominujemilczenie i ponuractwo, a pieśni śpiewają jedynie organiści. Nie inaczej jest w naszejbazylice. Z żalem wspominam czasy nie tylko księdza Grzegorza Czecha, ale i jegonastępcy "przy organach", nieodżałowanego Kazimierza Lenarta, gdy cały "lud Boży"śpiewał, choćby pieśń o synu marnotrawnym - "Wróć synu, wróć z daleka...". Dziś doszłodo tego, że wiernym nie chce się otworzyć ust nawet przy jednej z najbardziejpięknych i przejmujących pieśni wielkopostnych - "Wisi na krzyżu Pan StwórcaNieba..."
Jakie są tego przyczyny?Widzę kilka: odejście od "korzeni" - zbyt rzadkie proponowanie pieśni, które kiedyśprzechodziły "z pokolenia w pokolenie"; lansowanie przez organistówutworów nieznanych prawie nikomu; ale nade wszystko totalną obojętnośćkapłanów, których przestało obchodzić, nie tylko czy ludzie śpiewają, ale takżegdzie stoją w kościele, czy się spóźniają, jak klękają itp. Klasyczny przykład takiejobojętności to niedawna zapowiedź "od ołtarza", że "plan rekolekcji można sobieprzeczytać w gablotce, albo w czasopiśmie Żniwo". Nie tak było kiedyś! Ten brakzaangażowania przynosi niestety gorzkie owoce i coraz trudniej będzie dawne wzory odbudować.
Na szczęście zdarzają się cuda,zwłaszcza w sanktuarium św. Jadwigi. Do takich spraw nadprzyrodzonych zaliczampojawienie się księdza, który " nagle i niespodziewanie" zaczął tłumaczyć, czymjest śpiew w kościele, który zaczął (znów jak przed laty) wymagać, by niewychodzić z kościoła w trakcie pieśni i co najważniejsze, który poparł to, comówi własnym, dobrym przykładem. To rodzi pewne nadzieje, ale pod warunkiem, żedziałania księdza Piotra znajdą zrozumienie i poparcie, zarówno wśród wiernych,jak i jego współbraci. Gorąco zachęcam, by skupić się wokół idei przywróceniawspólnego, spontanicznego i serdecznego śpiewania, bo pieśni, które (jeszcze!)znamy i kochamy, to przecież prawdziwe skarby naszej, narodowej kultury.
Aplikacja nowagazeta.pl
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Komentarze opinie