
Przed każdymi wyborami mam dylemat: iść czy nie iść. Bo na kogo mam głosować? Za mało znam ludzi i nie znam się na polityce. Jednak to, co wyczyniają obecnie miłościwie nam panujący, zaskakuje nawet mnie. Włos się czasem jeży na głowie i nóż w kieszeni otwiera. Coś więc trzeba zrobić. Jestem jednak jednostką spokojną i w miarę praworządną, nie będę więc rzucała się na ludzi fizycznie, a noży używam tylko w kuchni.
Mój lokalny mały świat, tak jak i cała Polska, szykuje się do kolejnych wyborów. Banery wyborcze przesłoniły wszystkie inne horyzonty i nawet ten, dla których polityka ze szczególnym uwzględnieniem samorządu, na co dzień jest sprawą zupełnie drugorzędną - musi, no po prostu musi, się zaangażować. Czyli ktoś taki jak ja.
No i tu pojawia się pytanie: kogo wybrać z tego tłumu kandydatów. Ze wszystkich okolicznych płotów zachęcająco uśmiechają się do nas chętni do rządzenia powiatem i gminą. Twarze, budzące większe lub mniejsze zaufanie, coś obiecują. Co takiego obiecują? A! No właśnie, najczęściej to, co chcemy usłyszeć. I z moich wieloletnich doświadczeń wynika, że bez względu na to, na kogo wcześnie głosowałam - to zwykle sprowadzało się do jednego. Czyli inaczej mówiąc zawsze byłam wściekła, bo albo wybrano nie mojego kandydata, albo po początkowej euforii, że wynik wyborów dokładnie odzwierciedla moje oczekiwania, okazywało się, że pomyliłam się parszywie w ocenie człowieka. Bowiem ten, który miał nieba przychylić lokalnej społeczności, a więc i mnie, i zamienić nasz świat w krainę mlekiem i miodem płynącą, w której pieniądze spadają z nieba, okazywał się dwulicowym draniem za nic mającym potrzeby mieszkańców, których miał być przecież reprezentantem. A zdobyty urząd czy też funkcję wykorzystywał wyłącznie do prywatnych celów, zbijania majątku i poprawiania własnej stopy życiowej. Zresztą, z moich obserwacji, to ci na których głosowałam dzielili się na tych, którzy dorwali się do władzy (w mniejszym lub większym zakresie) i na tych, którym udało się jedynie stanowić mgławicę tłustego kota, gotową popierać każdy jego pomysł. I w sumie dziwi mnie do dziś, że za niewielkie profity (dieta i możliwość potrzymania ręki wybrańca) sprzedało się kilka osób, które wcześnie wydawały mi się zupełnie sensowne. Jest oczywiście i trzecia grupa, stanowią ją ci, którzy mają swoje zdanie i głośno je wyrażają. Sęk w tym, że ten ich głos nie ma siły sprawczej.
Coś trzeba więc zmienić. Że nie warto próbować, bo jeden głos się nie liczy? Jeśli nie spróbuję, to na pewno zmian nie będzie. Matematycznie biorąc, mój głos jest składnikiem, jeżeli zmieniam składnik, zmienia się suma. A na kogo głosować? Na ludzi, na tych, których znam i wiem, że przynajmniej na razie są pełni zaangażowania i chcą zmienić świat na lepszy. Poczytam programy wyborcze, przeanalizuję, czy są w kompetencjach organu, do rady którego startuje kandydat. Bo obiecać można wszystko, ale wypadałoby wiedzieć czy osoba, która już zostanie wybrana, będzie miała szansę na spełnienie swoich obietnic.
Jednym słowem, idę na wybory, bo chcę się przekonać na ile mój głos będzie słyszalny. A potem od razu wrócę do mojej spokojnej egzystencji kury domowej, która z polityką nie ma nic wspólnego.
Ewa Babska
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
I właśnie ludzie dokonają przy urnach zmiany władzy.