
W poszukiwaniu księdza...
Gdy rozpakowaliśmy motocykl, starszy pan spojrzał na mnie i z uśmiechem na twarzy machnął kilka razy ręką, żeby iść za nim. Podczas gdy Monika robiła przegląd rzeczy, ja udałem się z naszym nowym znajomym w poszukiwaniu księdza. Z każdą sekundą coraz bardziej odbierało mi mowę i nie było to w cale spowodowane moją "znakomitą" znajomością języka rosyjskiego, który jest zlepkiem co najmniej czterech języków, bo aż tyle zdarzało mi się wykorzystać przy złożeniu dwóch zdań (łamanego rosyjskiego, angielskiego, migowego i ... polskiego z rosyjskim akcentem). Blisko siebie postawione płoty, stare chatki, strumyki przecinające wąskie ścieżki, pełno zieleni oraz spokojnie siedzący gdzieniegdzie mieszkańcy sprawiły, że na chwilę przeniosłem się do malowniczej krainy, gdzie czas płynie wolniej i każdy żyje swoim tempem. Gdy po kilku minutach doszliśmy do kościoła, miły pan odwrócił się do mnie, uśmiechnął ciepło i wskazał palcem cel naszej przechadzki. Po tym jak weszliśmy na podwórko, okazało się, że ksiądz przebywa właśnie w Tbilisi, odprawia mszę i będzie następnego ranka we wsi. Gdy wróciliśmy do domu nie minęło 20 minut i już wszyscy razem delektowaliśmy się domową, gruzińską kolacją. Jak zwykle, tak i tym razem nie mogło zabraknąć domowej roboty wina.
Rozmawiamy jeszcze chwilę i kładziemy się spać. Następnego ranka jemy syte śniadanie i chwilę przed naszym wyjazdem odwiedza nas ksiądz. Spędzamy z nim parę minut na rozmowie, dowiadując się m.in. jak znalazł się w Polsce i wyruszamy w kierunku granicy tureckiej oddalonej o około 8 km. Z racji wysokich cen paliwa w Turcji, pracownicy stacji benzynowej znajdującej się tuż przed granicą są bardzo zapracowanymi ludźmi. Bardzo rozbawiła nas scena, kiedy na sąsiednim stanowisku pewien mężczyzna, z pomocą pracownika stacji, przechylał swoje auto tak, aby jak najwięcej benzyny zmieściło się do baku.
Wyruszając w podróż, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo górzystym krajem jest Turcja. Duże zmiany wysokości w krótkim czasie, roślinność zmieniająca się z każdym kilometrem i cudowne drogi. Naszym pierwszym celem było dojechanie w okolice miejscowości Erzurum. Wraz z zapadającym zmierzchem złapał nas deszcz, więc postanowiliśmy znaleźć nocleg. Traf chciał, że na naszej drodze stanął lokalny meczet i po chwili uznaliśmy, że "przecież w meczecie jeszcze nie spaliśmy". Próba dogadania się z imamem po turecku z translatorem w komórce, doprowadziła nas do tego, że dostaliśmy dywan, na którym mogliśmy rozbić namiot na terenie świątyni. Jak zazwyczaj w takich momentach, wokół nas zebrała się grupka dzieciaków, z których dwóch mówiło trochę po angielsku. Wszyscy pomagali nam rozpakować się i rozbić namiot, kiedy na niebie zaczęły pojawiać się błyskawice, deszcz padał coraz mocniej i słychać było grzmoty piorunów. Lekko zdezorientowani taką pogodą (Turcja raczej kojarzyła nam się z ciepłym i dość suchym klimatem) żegnaliśmy się z pomocnikami, kiedy jeden z nich zaproponował, żeby przenocować u niego w domu. Oczywiście skorzystaliśmy z okazji poznania wschodniego stylu życia tamtejszej ludności. Rodzina, do której domu nas zaproszono, okazała się być przesympatyczna. Trafiliśmy akurat na wieczór, kiedy w telewizji transmitowany był mecz fazy grupowej Ligi Mistrzów pomiędzy Realem Madryt a Galatasaray Stambuł. Oprócz mieszkających tam na co dzień 3 osób (dwóch chłopaków i ich mamy) poznaliśmy również dalszą rodzinę i znajomych.
Z racji tego, że nie znaliśmy tamtejszych zwyczajów, rodzina wydawała się być dość religijna i jednym z pierwszych pytań, jakie nam zadano było: czy jesteśmy mężem i żoną. Uznaliśmy, że bezpieczniej będzie udawać małżeństwo. Kto wie, może tylko dlatego pozwolono nam spać w jednym łóżku. Po zaczerpnięciu odświeżającego prysznica, przyszła kolej na kolację. Jednak nie była to kolacja podana tak, jak dotychczas. Najpierw na dywanie pojawiła się wielka kwadratowa serweta, na której postawiono miskę i specjalny okrągły blat. Znajdował się on może na wysokości naszych kostek. Siadając do "stołu" podnosiło się serwetę, siadało jak najbliżej na klęczkach i kładło serwetę na nogach. Na samym blacie znajdowało się mnóstwo rozmaitych domowych przysmaków: pyszna zupa z różnego rodzaju papryczek, kozi kefir, różne rodzaje sera białego itd. Nie tylko sposób podania posiłku różnił się od naszego. Sama konsumpcja była dla nas zabawna. W Polsce każdy uczestnik kolacji dostaje swój talerzyk, żeby nałożyć sobie to, na co ma ochotę. Przede mną postawiono zupę, przed Moniką fasolkę, ktoś z drugiej strony miał jeszcze coś innego. Zaczęliśmy jeść. W spokoju delektowałem się swoim, przydzielonym daniem, kiedy jeden z mężczyzn po mojej prawej stronie włożył swoją łyżkę do mojego talerza i bez żadnej krępacji, rozbawienia czy innej oczekiwanej przeze mnie reakcji, zaczął jeść moją zupę. Spojrzałem na Monikę z niemałym zdziwieniem na twarzy i oboje zaczęliśmy się śmiać. Okazało się, że to danie, które jest akurat postawione przede mną, nie oznacza, że jest moje. Wszystko jest wszystkich. Masz na coś ochotę? Bierzesz łyżkę lub widelec i sięgasz po to, nawet na drugi koniec stołu. Po pysznej kolacji czas na relaks. Gospodyni obdarowała Monikę chustką i pomogła założyć ją na włosy, a ja dostałem od chłopców frotkę na rękę Galatasaray Stambuł. Sama próba nauczenia się i zapamiętania imion nowych znajomych okazała się klapą. Koniec końców, chłopcy zostali przez nas przechrzczeni i od tej pory byli nazywani John oraz John II. Ciekawym jest też sposób picia herbaty, która podawana jest w "literatkach" o kształcie klepsydry. Najpierw z jednego czajniczka nalewana jest esencja, z drugiego gorąca woda, a cukier podawany jest w kostkach. W okolicach Erzurum, czyli wschodniej Turcji, faux pas jest wrzucenie kostki cukru do szklanki i wymieszanie. Jak się okazało, kostkę cukru wkłada się między zęby i przepija herbatą. Dość nietypowe, ale ciekawe doświadczenie. Wieczór minął nam w bardzo zabawnej i przyjemnej atmosferze. Następnego ranka wyjechaliśmy w kierunku Kapadocji.
Tego dnia na szczęście pogoda znacznie się poprawiła i praktycznie od samego rana świeciło słońce. Dzień zapowiadał się fantastycznie, bo mieliśmy w planach dotarcie do słynnej Kapadocji, a pogoda sprawiała, że około 650 km, które mieliśmy do pokonania, nie będą przypominały naszej walki z deszczem na Ukrainie. Owszem, dzień byłby w pełni udany, gdyby nie jeden mały incydent... . Dojeżdżając do miejscowości, której to nazwy nie pamiętam, trafiliśmy na ciężarówkę. Droga była szeroka i miała 2 pasy w jedną stronę. Pierwsze, co przychodzi na myśl w takich momentach, to zmiana pasa i wyprzedzenie auta, które zasłania praktycznie wszystko, co znajduje się przed nim. Pech chciał, że w międzyczasie wjechaliśmy w obszar z ograniczeniem prędkości do 90 km/h. Ledwo zdążyliśmy wrócić na prawy pas, kiedy policjant stojący w oddali machnął do nas, abyśmy zjechali na pobocze. Niestety załapaliśmy się na "krótki filmik" z naszym udziałem, z wynikiem 105 km/h i nic nie dało się z tym zrobić, bo od razu trafiliśmy do systemu. W przeciwieństwie do policjantów z Armenii, ci nie udawali miłych, tacy byli. No nic, krótka rozmowa, podpis tu i tam, i jedziemy dalej.
Noclegu zaczęliśmy szukać już po zmroku. Trafiliśmy na małą wioskę niedaleko Kapadocji. Spytaliśmy o miejsce pod namiot przypadkowego mężczyznę, do którego w tym momencie podjechał znajomy. Znowu szczęście się do nas uśmiechnęło, ponieważ kierowca zaproponował nam nocleg w swoim domu, w którym mieszkał z żoną i dwójką dzieci. Kiedy podjechaliśmy pod posesję, nie wiadomo skąd pojawiło się tam wiele osób, które, tak jak my, zmierzały do środka. Sąsiadki i sąsiedzi z okolicznych domów byli bardzo ciekawi niezapowiedzianych gości z Europy. Kobiety razem z gospodynią zajęły się przygotowywaniem kolacji, a my razem z dziećmi, ich znajomymi oraz panem domu udaliśmy się do jednego z wielu pokoi, aby porozmawiać i odpocząć. W międzyczasie pojawił się jeden z dobrych znajomych domu, który płynnie mówił po niemiecku i rozumiał większość z tego, co mówiliśmy po angielsku. Dzięki temu przez kilkugodzinną rozmowę dowiedzieliśmy się, np. dlaczego kobiety w tym domu ani razu nie odezwały się do mnie słowem, dlaczego co jakiś czas pan domu wychodził do innego pokoju, dlaczego muzułmanki raz mają chustkę tylko na włosach, a innym razem na twarzy lub całe ubrane są w czarne szaty. Poszliśmy spać dość późno i lekko niewyspani wstaliśmy o świcie, żeby zdążyć zobaczyć balony unoszące się nad Kapadocją.
Po obfitym śniadaniu żegnamy się ze wszystkimi, których poznaliśmy ostatniego wieczoru i ruszamy w kierunku miejscowości Goreme. Kilka kilometrów przed nią naszym oczom ukazują się ogromne, kolorowe balony, które każdego ranka unoszą się wraz z turystami chcącymi zobaczyć wschód słońca nad Kapadocją. Widok ten widnieje praktycznie na każdej widokówce promującej ten niezwykły park krajobrazowy. Wioska Goreme jest zdecydowanie najbardziej turystyczną miejscowością w Kapadocji. Leży ona w samym jej sercu i na każdym kroku mija się turystów. Liczne formy skalne, które otaczają nas dookoła sprawiają, że mamy wrażenie jakbyśmy znajdowali się w bajce The Flinstones. Naszym celem jest Muzeum na Wolnym Powietrzu, które jest przepełnione skalnymi kościołami. Niestety stwierdzamy, że nie jest ono warte swojej ceny. Wszystkie twory skalne powstały w wyniku skamienienia tufu wulkanicznego. Tuf będący miękką skałą, jest podatny na erozję, dlatego przez tysiące lat deszczowe wody nadały charakter całemu parkowi. Dodatkowo, zauważywszy możliwość łatwej obróbki skał, ludzie zaczęli rzeźbić domostwa. Najciekawszym jest fakt, iż podobno do dzisiaj wielu mieszkańców Goreme jest jaskiniowcami. Cały park robi niesamowite wrażenie i szczególnie polecamy go osobom lubiącym piesze wycieczki. Z całą pewnością nie będą się one nudziły przez kilka dni.
My niestety nie mieliśmy aż tyle czasu, dlatego wyruszyliśmy w kierunku podziemnego miasta Kaymakli oddalonego o około 24 km. Jest to jedno z dwóch największych podziemnych miast na tym terenie (wszystkich jest ponad 30). Miasta te były budowane, a w zasadzie wydrążane, głównie w celu schronienia się przed najeźdźcami. Będąc w środku, zauważyć można wiele pomieszczeń, które pełniły m.in. funkcję spiżarni czy pokoi mieszkalnych. Nie zabrakło nawet kościoła. Miasta te również (przynajmniej te dwa największe, czyli Kaymakli i Derinkuyu) posiadały znakomity system wentylacji. Ciekawie również rozwiązany był problem drzwi. Do tego celu służyły wielkie, przypominające krążki, kamienie z wydrążonym otworem, który spełniał funkcję judasza.
W godzinach popołudniowych przy lejącym się z nieba żarze, wyruszamy w kierunku Antalyi. Planujemy spędzić tam 3 dni, wysypiając się, kąpiąc w morzu i odpoczywając od męczącej czasem podróży. Zanim jednak tam docieramy, nocujemy jakieś 160 km od wybrzeża Morza Śródziemnego pod namiotem na terenie restauracji. Tak, pod namiotem. Odzwyczailiśmy się trochę od tego. Następnego dnia znowu przekonaliśmy się, jak bardzo wysokość wpływa na poziom temperatury. W ciągu dosłownie kilku chwil zjechaliśmy z ponad 1600 m na wysokość poziomu morza. Było tak gorąco, że na stacji benzynowej nie obeszło się bez schłodzenia koszulki zimną wodą. W końcu mieliśmy taką Turcję, o jakiej marzyliśmy. Początkowo szukaliśmy kempingów w okolicy Antalyi. Okazało się jednak, że baza kempingowa w tym rejonie Turcji jest bardzo słabo rozwinięta i byliśmy zmuszeni wynająć pokój w hotelu na obrzeżach miasta.
Trzy dni minęły nam na odpoczynku i relaksie, poza tym, że co godzinę nad naszymi głowami przelatywały samoloty i już po pierwszej nocy byliśmy zmuszeni zaopatrzyć się w zatyczki do uszu. Po spróbowaniu lokalnej kuchni, złapaniu kilku promyków słońca i zregenerowaniu organizmów, ruszamy w stronę Stambułu. Jedynym przystankiem na trasie jest Pamukkale, które oczarowało nas tak bardzo, że spędziliśmy tam niemal pół dnia.
Miejscowość ta słynie z wapiennych tarasów, które napotkać można na niemal każdej pocztówce promującej Turcję. Pęknięcie w tym miejscu skorupy ziemskiej spowodowało wydostanie się bogatej w minerały wody, która wykorzystywana była przez tysiąclecia do celów zdrowotnych. Stężenie wapnia w wodzie jest tak duże, że obszar o wielkości prawie 5 kmkw. może zostać pokryty warstwą o grubości 1 mm w ciągu roku. Specjalnie dla turystów wyznaczono sztucznie uformowaną trasę prowadzącą na sam szczyt wzniesienia, które jest jednocześnie wejściem do starożytnego miasta Hierapolis, o którym trochę więcej już za chwilę. Dojście do Hierapolis od strony wapiennych tarasów możliwe jest tylko i wyłącznie po zdjęciu obuwia. Podłoże, po którym się stąpa jest przyjemne, choć zdarzają się momenty dość bolesne. Nie zmienia to faktu, że trudno oprzeć się pięknym widokom. Po drodze mijamy tarasy, w których każdy może wziąć kąpiel. Zostały one sztucznie uformowane, ze względu na ochronę tych prawdziwych, które można podziwiać z pewnej odległości. Warto również wspomnieć, że ilość turystów jaka pokonuje tę trasę codziennie jest ogromna. Zanotować można na niej największe stężenie "sweet foci" na metr kwadratowy, jakie dotychczas widzieliśmy w życiu. Po wejściu na samą górę, zakładamy buty i dochodzimy do mapy starożytnego miasta Hierapolis. Jego historia bogata jest zarówno w wielkie okresy chwały, jak i upadki. Miasto to słynęło głównie z wód leczniczych (do dziś w Pamukkale i jego okolicach znajduje się mnóstwo ośrodków uzdrowiskowych), a także było w dawnych czasach ważnym ośrodkiem kulturalnym oraz naukowym cesarstwa rzymskiego. Niestety, w swojej historii Hierapolis zmuszone było zmierzyć się z dwoma trzęsieniami ziemi - pierwszym w 17 r. n.e., które całkowicie zrównało je z ziemią oraz z drugim w roku 1354, po którym zdecydowano się porzucić to, co z niego zostało. Dzisiaj można oglądać ruiny tego bogatego w historię miasta. Największe wrażenie zrobił na nas częściowo odrestaurowany teatr rzymski, z którego rozpościera się widok na całe miasto. Bez dwóch zdań - Pamukkale jest najładniejszym miejscem, jakie widzieliśmy podczas naszej podróży przez Turcję. Spodobało nam się na tyle, że doszliśmy do motocykla pół godziny przed zachodem słońca. Przebraliśmy się szybko, zapakowaliśmy rzeczy na motor i jak to mówią - "komu w drogę, temu czas". Zdążyliśmy się oddalić o ok. 25 km, kiedy zrobiło się ciemno. Wykorzystując fakt, że byliśmy jeszcze kilka kilometrów przed Denizil, czyli większym miastem, zaczęliśmy pytać się o nocleg ludzi w pobliskiej wiosce. Tak jak wcześniej, tak i tym razem potwierdziło się, że Turcy są niemniej gościnni niż Gruzini i Ormianie. Szybko znaleźliśmy nocleg w domu u pewnej skromnej rodziny. Dostaliśmy osobny pokój z łazienką, przepyszną kolację i spędziliśmy wieczór na rozmowach przy herbacie. Jedynym utrudnieniem był język, ponieważ gospodarze mówili tylko po turecku. Na szczęście i tym razem z pomocą przyszedł nam internetowy translator.
Następnego ranka wstajemy jeszcze przed wschodem słońca. Plan na dziś - dojechać do Stambułu, gdzie czekał już na nas Yigit, znajomy Moniki, który na co dzień mieszka w europejskiej części tej ogromnej metropolii. Wieczorem dojeżdżamy do granicy miasta, gdzie napotykamy na ogromny korek. Po wielu minutach stania i kilkunastu kilometrach poruszania się żółwim tempem, zbliżamy się do granicy dwóch części świata. Stambuł jest jedynym miastem na świecie, które leży na dwóch kontynentach. Po przejechaniu mostu, który jest swojego rodzaju łącznikiem pomiędzy częścią azjatycką oraz europejską, wcale nie jest lepiej. Według oficjalnych danych na rok 2013 w mieście żyje około 14 mln mieszkańców. Źródła nieoficjalne podają, że jest ich nawet o kilka milionów więcej. Z tego co mówił nam Yigit, jeszcze 50 lat temu Stambuł liczył około 4 mln mieszkańców. Do celu dojechaliśmy po około 1,5 godzinnej jeździe w korkach.Warto dodać, że poruszaliśmy się wyłącznie obwodnicami śródmiejskimi, które przypominają odcinki autostrady.
Po dojechaniu na miejsce parkujemy bezpiecznie motocykl i udajemy się na sytą kolację przyrządzoną przez mamę Yigita. Przed snem pijemy jeszcze wspólnie kilka kieliszków polskiej wódki, którą Yigit przywiózł z naszego kraju, będąc na Erasmusie, po czym kładziemy się spać. W Stambule spędziliśmy łącznie 4 noce. Nie będziemy opisywać niezwykle bogatej historii tego miasta, gdyż jest ona każdemu dobrze znana z podręczników do historii. To, o czym warto wspomnieć, to ogromna różnica w mentalności, zachowaniu i sposobie bycia ludzi ze Stambułu i innych miast tureckich. Zauważyliśmy, że nawet kobiety mają inną urodę niż w części środkowej i wschodniej tego ogromnego państwa. Formalnie miasto leży na dwóch kontynentach, w rzeczywistości jest ono (albo stara się być) bardzo europejskie. Stambuł posiada swój unikatowy klimat portowego i jednocześnie orientalnego miasta. Szybki przyrost ludności doprowadził do zaniedbania terenów zielonych, których jest jak na lekarstwo. Podczas kilkudniowego pobytu w tym pięknym, jednak bardzo zatłoczonym i głośnym mieście wiele godzin spędziliśmy na rozmowach z Yigitem oraz jego przyjacielem – Hakanem. To właśnie dzięki nim, rodowitym Turkom, a nie z książek i przewodników poznaliśmy mentalność tamtejszych ludzi, ich religię, tradycje oraz zwyczaje.
Opuszczamy Stambuł i obieramy kierunek Wrocław. Przejechanie przez Bałkany zajmuje nam łącznie 3 dni, jadąc głównie autostradami. Powrót był dla nas niemałym szokiem. Jeszcze dwa dni wcześniej rozpływaliśmy się w tureckim słońcu, kiedy pod granicą czesko-polską przywitały nas przemiłe 4 stopnie na plusie... Wróciliśmy do domu z mnóstwem wspomnień, katalogiem nowych doświadczeń, bogatsi o wiele nowych przyjaźni oraz smaków. Mamy również nadzieję, że nasza relacja zachęci kogoś do wyjazdu w te strony świata.
Pragniemy podziękować wszystkim sponsorom: firmie Modeka za ciuchy motocyklowe, które doskonale sprawdziły się w każdych warunkach, firmie Quality Heat, produkującej innowacyjne pompy ciepła za wsparcie finansowe, Księgarni Podróżnika za niezastąpione mapy oraz bardzo przydatne przewodniki oraz patronom medialnym: ścigacz.pl, kaukaz.pl, Gazeta Brzeska, Dziennik Łódzki, NOWa gazeta trzebnicka, Świat Motocykli.
Bez Waszej pomocy niewątpliwie byłoby nam o wiele trudniej zorganizować wyjazd. Wielkie dzięki!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie